Kolejny rok z dzikiem – Panewnicki Dziki Bieg

Normal 0 21 false false false PL X-NONE X-NONE /* Style Definitions */ table.MsoNormalTable {mso-style-name:Standardowy; mso-tstyle-rowband-size:0; mso-tstyle-colband-size:0; mso-style-noshow:yes; mso-style-priority:99; mso-style-parent:""; mso-padding-alt:0cm 5.4pt 0cm 5.4pt; mso-para-margin-top:0cm; mso-para-margin-right:0cm; mso-para-margin-bottom:8.0pt; mso-para-margin-left:0cm; line-height:107%; mso-pagination:widow-orphan; font-size:11.0pt; font-family:"Calibri",sans-serif; mso-ascii-font-family:Calibri; mso-ascii-theme-font:minor-latin; mso-hansi-font-family:Calibri; mso-hansi-theme-font:minor-latin; mso-bidi-font-family:"Times New Roman"; mso-bidi-theme-font:minor-bidi; mso-fareast-language:EN-US;}

Kolejny rok, kolejny dziki bieg

Nie, ten wpis nie będzie sentymentalnym podsumowanie całego roku. To będzie sentymentalne podsumowanie dwóch lat… ale nie całkiem. Podsumowanie dwóch lat spędzonych na comiesięcznym radosnym czasem bieganiu, częściej człapaniu po panewnickich lasach.

Ale o co mi chodzi?

Dzisiaj odebrałem drugą statuetkę za aktywny udział w IX edycji biegu dzika. Trzeba było biegać cały rok. Brzmi wyczynowo prawda? Nazwa dzik zobowiązuje, nie może być łatwo, trzeba ryć w błocie racicami i generalnie tylko najlepsi! Gdy kilka lat temu kolega pokazywał mi w internetach informację, że co miesiąc w Katowicach niezależnie od pogody (tak, niezależnie od pogody) zbierają się ludzie, żeby przebiec 20 kilometrów po lesie to moja głowa tego nie ogarniała. Ale jak to? Dwadzieścia? Po lesie? Niezależnie od pogody? – wiem powtarzam się :). Byłem wtedy na etapie przygotowań do pierwszego Runmageddonu rekrut (jakieś 6km), a przebiegnięcie 5km wydawało mi się nie lada wyczynem. No i to „niezależnie od pogody”…

Dwa dziki, ale tylko jeden zawodnik

Normal 0 21 false false false PL X-NONE X-NONE /* Style Definitions */ table.MsoNormalTable {mso-style-name:Standardowy; mso-tstyle-rowband-size:0; mso-tstyle-colband-size:0; mso-style-noshow:yes; mso-style-priority:99; mso-style-parent:""; mso-padding-alt:0cm 5.4pt 0cm 5.4pt; mso-para-margin-top:0cm; mso-para-margin-right:0cm; mso-para-margin-bottom:8.0pt; mso-para-margin-left:0cm; line-height:107%; mso-pagination:widow-orphan; font-size:11.0pt; font-family:"Calibri",sans-serif; mso-ascii-font-family:Calibri; mso-ascii-theme-font:minor-latin; mso-hansi-font-family:Calibri; mso-hansi-theme-font:minor-latin; mso-bidi-font-family:"Times New Roman"; mso-bidi-theme-font:minor-bidi; mso-fareast-language:EN-US;} No dobra, ale wciąż nie wiadomo o co chodzi 😊

Później, jakieś pół roku, na spotkaniu z przyjaciółmi (a był to luty) okazało się, że troje z nich już spróbowało (i to w styczniu! Masakra). Ponieważ, nie chciałem być gorszy też chciałem dołączyć. Dzięki Marta, Jarek i Wojtek, że mnie wtedy zachęciliście. No i spróbowałem – w maju. Żeby zdobyć statuetkę potrzeba dziewięciu startów. Nie miałem więc marginesu błędu, ale i tak pierwszą zdobyłem. Co ciekawe, ze względu na różne koleje losu na placu boju z osób, które mnie zainspirowały, została tylko Marta. Okazało się, że nie trzeba też biegać 20 kilometrów – można niecałe 5 (albo 10, lub 15). Do decyzji startującego należy to ile kółek zrobi. Przyznam się, że najczęściej korzystałem z opcji najkrótszej. Zdarzyło się również przebiec inne dystanse, głównie podczas przygotowań do czegoś poważniejszego. Generalnie jednak na dziku stawiałem na co innego niż czas czy dystans. Bieg okazał się rodzinną imprezą, gdzie startują ludzie w każdym wieku – widywałem na starcie (i na mecie) kilkulatków, a i seniorów również.

 

No dobra, chodzi o żarcie!

Czy pisałem już, że na każdym biegu dzika jest rozpalane ognisko, a po przebiegnięciu dystansu dostaje się kiełbaskę, którą można upiec własnoręcznie? Nie? To wspominam! Tak naprawdę to mój najważniejszy motywator.

Ale tak na serio?

I tak umawialiśmy się z Martą co miesiąc. Przedruk naszych rozmów na Messengerze wyglądał mniej więcej tak:

dzik? – dzik! – ok!

Miesiąc przerwy

– dziczysz jutro? – no ba!

I znów miesiąc przerwy

Ale później było już sporo czasu, żeby sobie porozmawiać, pożartować, w codziennej gonitwie ciężko znaleźć ten czas. I o to dla mnie w dziku chodziło. O przyjaźń – kurde, nie wiedziałem że jestem sentymentalny i że ten tekst mnie tutaj zabierze.

Zwieńczenie zeszłorocznej edycji biegu dzika

Czy to koniec dzika dla mnie?

Pisałem już wcześniej o kolejach losu. Tym razem kończyłem sezon sam. Marta zdobyła swoją statuetkę w tym roku, ale ze względu na odległość, która dzieli ją w tej chwili od Katowic nie będzie miała okazji biegać dalej. Dziś już nie wystartowała.  W sumie to czułem się dzisiaj trochę dziwnie. W międzyczasie zostałem członkiem drużyny Carbon Silesia Sport i oczywiście na starcie spotkałem paru kolegów i koleżankę z zespołu. Jednak tradycja to tradycja. Zadaję sobie pytanie, czy to koniec dzika dla mnie w takim razie? Czy ktoś godnie zastąpi Martę? Czy atmosfera biegu dla mnie pozostanie taka sama? Zobaczymy już w styczniu 😊. Głupio pisać, że to koniec pewnej epoki, ale tak jest. Na pewno nie zejdę z panewnickich ścieżek, ale nie mam pojęcia czy uzbieram starty na trzeciego dzika w przyszłym roku. Czas pokaże 😊 A organizatorom biegu i wszystkim startującym życzę wszystkiego najlepszego! Jeśli kiedyś traficie na ten blog i przeczytacie ten wpis – mam nadzieję, że przypomną Wam się Wasze własne historie i uśmiechniecie się na miłe wspomnienia.

Buty do Dżungli – test sprzętu

Wybierasz się do dżungli? Po co Ci buty do dżungli? Gdzie ta dżungla? Pokaż te buty do dźungli! Porąbało cię z tą dżunglą? Pod znakiem takich pytań rodziny i znajomych minęły dla mnie pierwsze dwa miesiące tego roku, kiedy to szukałem butów, które spełniają następujące wymagania – są kroju wojskowego (za kostkę), szybko schną, nie przetrzymują wody, są wytrzymałe. Kryteria takie jak nieprzemakalność i ocieplenie miały znaczenie o tyle, o ile nie liczyły się wcale. Podczas planowanego zastosowania było pewne, że każdy but przemoknie i to szybciej niż później. A jak nie przemoknie to woda sie do niego wleje. W końcu z premedytacją będę w nich wchodził do wody po szyję. Po co więc komu w takiej sytuacji ocieplenie? Żeby trzymało wodę? Bez sensu. Woda może się wlać, ale ma się od razu wylać. Istotna za to była waga butów oraz to, żeby bardziej niż mniej nadawały się do biegania. Zainteresowałem Was? To zapraszam do dalszego czytania. Dziś recenzja butów, które wybrałem do mundurowych biegów przeszkodowych – Salomon Forces Jungle Ultra.

Dlaczego Salomon Forces Jungle Ultra?

Przystępując do wyboru butów nie miałem wielkiego pojęcia na temat obuwia taktycznego, tym bardziej przeznaczonego do tak specyficznych warunków. Wiedziałem tylko czego nie chcę – kilka lat temu kupiłem buty pewnej firmy, które okazały się chińskie, śmierdziały tanim klejem, a ostatecznie było tylko gorzej.

Po przebadaniu rynku wyłoniłem kilka butów, które według opisów spełniałyby moje warunki. Były to: Nike SFB Jungle Tactical Boot, Salomon Forces Jungle Ultra, US Jungle Boots z Allegro czy OLX lub innych podobnych wariacji. Te ostatnie odrzuciłem od razu (może niesłusznie, ale bałem się powtórki nieszczęśliwego zakupu sprzed kilku lat). Nike SFB JTB mimo, że polecane na forach, nie były dostępne w Polsce, co do Salomon Forces – znalazłem polskiego dystrybutora.

Zakup butów

Ponieważ przed zakupem butów warto je przymierzyć szukałem sklepu stacjonarnego – nie znalazłem. Jest dystrybutor, u którego można dokonać zakupu przez internet. Kontakt mailowy z nim okazał się ciężki (a właściwie żaden). Niech będzie, że trafiłem na sezon urlopowy ;). Byłem jednak mocno zdecydowany na te buty (byłem pewny, że to właśnie to, czego potrzebuję). Złożyłem zamówienie w ciemno (w końcu zgodnie z polskim prawem przy zakupach przez internet przysługuje prawo zwrotu). Po około trzech tygodniach niespodzianka, przyjechał kurier z butami!

Testowanie

Od tego dnia buty towarzyszą mi na codzień. Na początku chciałem je szybko rozchodzić, żeby móc sprawdzić jak zachowują sie podczas biegu (ułożyć je do stopy). Buty okazały się bardzo wygodne od samego początku. Użytkowanie zaczynałem w zimie (nawet trochę śniegu było), więc nie były to dżunglowe warunki. Jednak w moim przypadku się sprawdziły, a nawet służyły mi jako buty do pracy (biurowej). Przeciętnie na zewnątrz przechodziłem kilka kroków do auta, później do biura, a w biurze to już spoko. Buty do dżungli były już legendarne i zapewniły trochę rozrywki współpracownikom :).

Wracając do oceny – podeszwa zapewnia świetne czucie pod stopą, nie jest zbyt szeroka, dlatego dobrze prowadzi się w nich auto. Nie zdecydowałbym się jednak na używanie ich jako butów zimowych, nawet z ciepłą skarpetą. Nie do tego służą – komfortowy zakres temperatur to około 12 do 35 stopni Celcjusza.

Gdy zrobiło się cieplej postanowiłem przebiec się w nich kilka kilometrów (żeby później nie było zaskoczenia, że coś obciera albo nie współpracuje). Zaliczyłem kilka 10 kilometrowych przebieżek. Było ok. Zdecydowałem jednak dalej trenować w butach sportowych, a trepy wyciągać tylko tam, gdzie są wymagane.

Testy w górach

Do tej pory wszystko było na plus. Postanowiłem wybrać się w tych butach w góry (niezbyt wysokie). I tutaj pierwsze rozczarowanie – podeszwa nie zapewnia odpowiedniej pewności na kamienistym podłożu, musiałem pilnować każdego kroku w dół żeby nie ujechać. Dodatkowo trzymanie stopy pozostawiało trochę do życzenia. Po kilku kilometrach czułem już paluchy, po kilkunastu pewnie bym chciał wywalić te buty. Są to jednak buty do dżungli, więc postanowiłem im wybaczyć.

Formoza Challenge Oborniki pod Poznaniem

Pierwszy prawdziwy test buty przeszły podczas Formoza Challange w Obornikach pod Poznaniem. Wystartowałem w formule Ultra (10km + plecak z piachem i gumikałach). Umundurowanie nie było obowiązkiem, ale musiałem gdzieś sprawdzić sprzęt. Poza tym plecak i gumikałach głupio wyglądają w towarzystwie obcisłych gaci i butów sportowych. Pierwsza zasada (podobno wojsk specjalnych) głosi – zawsze dobrze wyglądać. Przeczytałem to sobie na fanpejdżu FCH i wziąłęm do serca. Warunki były zbliżone do tego, do czego buty były przeznaczone. Od razu zostały wykąpane w wodzie, później otoczone błotem, przeprawiły się przez rzekę, bagna, później trochę spaceru, trochę biegania. Efekt – stopy całe a to najlepiej świadczy o doborze butów. Co do samego obuwia – co się miało wlać do środka to się wlało, ale co się miało wylać, to się wylało. Do środka nie dostał się żaden syf (trochę drobnego piachu, ale niewiele i nie przeszkadzało to w niczym. Po wszystkim buty waliły kloaką (nie chcę myśleć jak zatęchłe są te bagna w których nas kąpią na tych biegach), ale nie było widać na nich oznak zużycia. Po wyczyszczeniu i wysuszeniu (suche były już na drugi dzień) były jak nowe. Prawie. Zauważyłem lekkie przetarcia na języku (możliwe, że były już tam wcześniej, ale nie wyjmowałem wcześniej sznurówek). Postanowiłem nie reklamować butów i użytkować dalej.

Przetarcia na języku - stan po 10 miesiącach użytkowania

Z butów jestem zadowolony a poniżej w formie podsumowania zamieszczam listę zauważonych zalet i wad.

Zalety:

  • bardzo wygodne
  • znakomite w zakresie temperatur 12 – 35 stopni Celcjusza
  • świetne odprowadzanie wody
  • szybkoschnące
  • lekkie
  • nieprzeciętnie wytrzymałe sznurówki
  • nieprzemakalne (jeśli woda się do nich nie wleje, a wleje się jeśli dojdzie do otworów drenażowych)
  • dodatkowo zapewniają + 10 punktów do lansu 🙂

Wady:

  • podeszwa nie trzyma na kamienistym podłożu
  • język szybko się przeciera przez sznurówki
Buty po 10 miesiącach użytkowania

Niedziela w ogniu!

Dzisiaj trochę bardziej wystrzałowo. Kto mnie zna ten wie, że praktycznie cały czas od stycznia do lipca tego roku poświęciłem sportowo na przygotowania do Biegu Morskiego Komandosa w Gdyni (dla niewtajemniczonych – mundurowy bieg przeszkodowy na dystansie dwudziestu kilku kilometrów, obywający się cyklicznie od 10 lat pod koniec sierpnia; bieg jest określany mianem najtrudniejszego biegu terenowo – przeszkodowego w Polsce). Wtedy właśnie dostałem przysłowiowym „obuchem w łeb” i dowiedziałem się, że nie wystartuję. Przeszedłem przez wszystkie stany, od wyparcia, po pozorne pogodzenie się z losem :P. Najgorzej było w dniu zawodów i tuż po nich. Wiem, ciężko ogarnąć, w końcu nie jestem ani zawodowcem ani jakimś tam sportowcem z pierwszych stron gazet (ba, nie jestem nawet sportowcem) ale jeśli wkładam w coś całego siebie lub zwyczajnie postanowię coś zrobić to to robię. Jak się okazuje życie jednak czasem potrafi zadecydować inaczej.

Przyroda nie znosi jednak próżni, więc zacząłem rozglądać się za ciekawymi zastępczymi tematami do realizacji. Przypadkiem trafiłem na stronę http://www.szkoleniagrom.pl. Jest to firma oferująca szkolenia z „combat shootingu” – co to jest, o tym później. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że spróbuję, ale pomysł zaczął kiełkować. Później okazało się, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zacząć przygotowywać się do kolejnej edycji BMK, a skoro w tym roku było strzelanie, to może w przyszłym też będzie. Podbudowany wykonałem pierwszy krok – zapisałem się na kurs „pistolet poziom podstawowy”!

Tu zaczyna się przygoda

Warszawa Rembertów. Jest 27.10.2019 godzina 8 rano. Po kilkunastominutowym spacerze po terenach Akademii Sztuki Wojennej (przynajmniej tak mi się wydaje, bo autobus zatrzymał się przed bramą z takim napisem i dalej już nie jechał) docieram na koniec świata. A właściwie drogi. Za torami znajduje się znak „Warszawa koniec”, a tuż za nim strzelnica CWKS Legia. Jestem pół godziny za wcześnie, lepiej tak niż się spóźnić. Kilkanaście minut później przyjeżdża Artur, organizator szkolenia oraz kolejni uczestnicy. Zaczynamy od przymierzenia pasów z kaburami i ładownicami (po dwie na pas). Później wchodzimy na teren strzelnicy. Okazuje się, że to nie Artur prowadzi szkolenie. Zostawia nas pod (jak się później okazało bardzo dobrą) opieką dwóch instruktorów. Zaczyna się typowe dla różnego rodzaju szkoleń przedstawianie się. Musiałem zabawnie wyglądać, gdy moja szczęka była coraz bliżej ziemi, podczas gdy instruktorzy opowiadali o sobie i swoim doświadczeniu bojowym zdobytym podczas pracy jako operator w JWK w Lublińcu oraz w przypadku drugiego instruktora, w jednostkach antyterrorystycznych. Co ciekawe, nie wytwarzali przy tym niepotrzebnego dystansu względem siebie. Wręcz przeciwnie, czuło się, że w każdej chwili można dopytać, dowiedzieć się czegoś więcej i skorzystać z ich wiedzy i profesjonalizmu. W następnym etapie otrzymaliśmy trochę informacji na temat tego co to jest „combat shooting” oraz czym się różni od strzelectwa sportowego. Podstawową różnicą jest to, że na strzelnicy nikt do ciebie nie strzela. Zapaliła mi się lampka ostrzegawcza, bo skoro to jest ta różnica, a my mamy się uczyć właśnie „combat shootingu” to co, już trzeba uciekać? :). Nie uciekłem i dobrze zrobiłem.

W ramach części teoretycznej przekazane zostały nam podstawowe różnice w budowie pistoletu przeznaczonego do celów sportowych i pistoletu bojowego (np. rozkład masy, czułość spustu). Określono nasze oko wiodące (niezbędne przy celowaniu). Wytłumaczono w jaki sposób bezpiecznie obchodzić się z bronią. Omówiono też prawidłową postawę przy strzelaniu bojowym oraz chwyt broni.

Powyższe napisałem tylko dla przyzwoitości reporterskiej i moim zdaniem nie ma sensu się rozpisywać na temat szczegółów. Dlaczego? Prosty temat. Podczas wykładu wszystko wydawało mi się oczywiste. Gdy dostałem broń do ręki już takie nie było. Tzn. wiedziałem co mam robić, ale ręce tego nie wykonywały. Był to pierwszy raz, gdy miałem w rękach broń z dostępem do ostrej amunicji. Sama świadomość, że jest to narzędzie, ale takie które użytkowane w nieodpowiedni sposób może zrobić komuś krzywdę, działała na wyobraźnię. Rozumiem po co jest broń i spowodowanie wypadku nie jest jej przeznaczeniem na pewno. Instruktorzy zachowali się jak na profesjonalistów przystało i dostosowali tempo szkolenia tak, żebym zdążył oswoić się z obsługą pistoletu na tyle, żeby móc wykonywać bardziej złożone ćwiczenia w późniejszej części. Chwała im za to. Sposób w jaki przekazywali wiedzę i panowali nad grupą robił wrażenie. Bezpieczeństwo przede wszystkim.

Zostaliśmy podzieleni na grupy. W mojej były cztery osoby. Na początku oddawaliśmy pojedyncze strzały (ładowaliśmy po jednym naboju do magazynka). Po kolei, pod opieką instruktora, który wydawał kolejne komendy i na bieżąco korygował każdy element. Musiało to trwać wieki zanim w końcu wystrzeliłem pierwszy raz, ale po kilku takich ćwiczeniach szło coraz sprawniej. Ani się obejrzałem a ćwiczyliśmy strzelanie z przeniesieniem celu na kolejną tarczę, czy wprowadzaliśmy elementy poruszania się z bronią (bardzo podstawowe, ale taki poziom kursu – dla mnie na pierwszy raz to i tak bardzo wiele). Świetna była też relacja między kursantami. Wspólnie cieszyliśmy się ze swoich postępów.

Nie mogę powiedzieć, że po tych 4 godzinach czuję się z bronią pewnie, ale na pewno została w pewien sposób odczarowana. Oddane 150 strzałów również nie czyni ze mnie mistrza precyzji i skuteczności. Nie można tutaj mówić o żadnej pamięci mięśniowej czy automatyzmach. Tego nie ma. Te 4 godziny to zdecydowanie za mało. Profesjonaliści ćwiczą latami i wystrzeliwują tysiące pocisków. Położone zostały jednak solidne podstawy. Wiem jak powinienem się zachowywać i mając tą świadomość jestem w stanie wykonywać czynności poprawnie i bezpiecznie, w swoim tempie, w pełnym skupieniu, bez narażania innych. Na pewno połknąłem bakcyla i będę chciał kontynuować szkolenie strzeleckie. Nie wiem jeszcze czy od razu na kolejnym stopniu, czy jeszcze raz powtórzę podstawy. Jedno jest pewne, nie mogę się już doczekać.

Grupa w komplecie - zdjęcie dzięki uprzejmości Szkolenia GROM

Piękno regionów – czyli Kurpie i odpust świętego Rocha

Zachwieję dzisiaj chronologię wydarzeń i przeniosę się w czasie i przestrzeni do… No właśnie dokąd? Czy będzie to wiek XVII, XIX czy może XX? Dokąd zabierze nas dzisiejszy tekst? Sam jeszcze nie wiem, zaczynam pisać.

Nowogród – miasto na granicy Mazowsza i Kurpiowszczyzny. Malowniczo położone, u styku dwóch rzek – Narwi i Pisy. Idealne tereny do obrony, pomyśleli Polacy, Niemcy i Rosjanie. W efekcie podczas drugiej wojny światowej, przez miasto trzy razy przetaczała się nawałnica wojenna. Walki były ciężkie, a po wszystkim (nie tylko na skutek działań regularnych walk) podobno w mieście zostały tylko trzy chałupy. Ostała się za to cała masa bunkrów z tego okresu – w całości i zniszczonych. Na oznaczonych szlakach i na okolicznych polach. Stanowią świetny punkt do odkrywania podczas pieszych i rowerowych wycieczek. Do dzisiaj można natknąć się również na niewybuchy, mieszkańcy znajdują także w  ogródkach czy na łąkach pamiątki z tego okresu – choćby podkówki pod  buty oficerskie. W czasie zwiedzania zachowajcie ostrożność!

Jeden z wielu bunkrów z czasów drugiej wojny światowej

Historia miasta to jednak nie tylko wojna. Pierwsze wzmianki na jego temat pochodzą z XIV wieku. Ja jednak znów przeniosę się w czasie, tym razem do roku 1927, kiedy to Adam Chętnik założył w Nowogrodzie Muzeum Kurpowskie. Muzeum istnieje do dziś i jest duszą tego miasta. Położone nad rzeką, na wznoszącym się terenie, stanowi wspaniały punkt widokowy na miejsce, gdzie Narew łączy się z Pisą. Zwiedziłem wiele skansenów, ale ten jest jedyny i niepowtarzalny, właśnie ze względu na jego umiejscowienie. Nie wyobrażam sobie piękniejszego miejsca. Właśnie w tej scenerii, co roku w okolicach 15 sierpnia odbywa się Niedziela świętego Rocha.

W ten dzień wszystkie chaty w skansenie są otwarte dla zwiedzających. Pomiędzy chatami przechadzają się osoby w strojach ludowych. Można skosztować lokalnych przysmaków takich jak “psiwo” jałowcowe czy kozicowe. Jest to regionalne piwo bezalkoholowe, a ta zachęcająca nazwa (psiwo) wzięła się ze specyfiki gwary kurpiowskiej. Czy jest dobre? Trzeba spróbować i samemu wyrobić sobie zdanie. Jałowcowe to mój przysmak, a kozicowym (chociaż podobne w smaku), szybko dzieliłem się z towarzyszami zabawy, nie jestem fanem tej ilości cukru. Kolejnym przykładem regionalnego przysmaku są pampuchy – czyli coś zbliżonego do pączków, ale jednak… nie. Trzeba spróbować. Dla mnie hitem była rzemieślnicza chałwa (dużo nadmiarowych kalorii). Dla smakoszy na straganach dostępny był także regionalny chleb, miody, lemoniady, sery, a nawet kawior ze ślimaka.

Ponieważ nie samym jedzeniem człowiek żyje, teraz trochę o strawie duchowej będzie. Na festynie również można znaleźć stoiska rzemieślników i artystów ludowych. Zapraszam do galerii, na dole wpisu, tam znajdziecie kilka zdjęć przedstawiających co ciekawsze produkty.

W miejscu centralnym skansenu odbywały się pokazy tańca ludowego. Wystąpił zespół “Polski Łan”, który nie tylko grał, śpiewał i tańczył, ale również zabawiał publiczność grami i zabawami typu strzelanie z bicza, przy wytrząsanie jajek z kaczki (bez obaw, sztucznej). W tej ostatniej konkurencji nasz przedstawiciel osiągnął nawet nie mały sukces, bo zajął (ex aequo) pierwsze miejsce. Gratulacje.

Odbywały się również ciekawe konkursy sprawnościowe (dla dzieci i nie tylko). Jako zapalony przeszkodowiec, sam wziąłem udział w jednym z nich. Trzeba było wdrapać się po wysokim gładkim słupie, i wyjąć nagrodę z koszyka na jego szczycie. W tym roku mi się nie udało. Wrócę za rok.

Kolejna ujmująca widzów zabawa to także okładanie się worem siedząc na belce – kto spadnie pierwszy ten przegrywa.

Moja próba
Próba zwycięzcy

Myślę, że udało mi się przekazać jak świetnie się bawiliśmy. Chętnie wrócę za rok – w końcu mam porachunki z słupem. Dla rzetelności dziennikarskiej/blogerskiej, wypada dodać jednak również jeden mały minus ponieważ nie wszystko przypadło mi do gustu. Na teren skansenu oprócz stoisk rzemieślniczych oraz artystów ludowych dopasowanych stylistycznie do przepięknego otoczenia została również wpuszczona typowo odpustowa szpetota oraz “dmuchańce” i karuzele dla dzieci, które oprócz tego, że mocno wysłużone i brzydkie, nijak nie pasują do tego miejsca. Gdyby tylko organizatorzy mogli je wystawić przed bramy skansenu (gdzie też jest miejsce), mój zmysł estetyczny nie ucierpiałby troszeczkę i mógłbym się w pełni zatopić w tym wspaniałym krajobrazie. A tak, no cóż było świetnie na 99%.

Zapraszam do oglądania zdjęć.

Stary młyn wodny

Morskie Opowieści cz 1. – Słowiński Park Narodowy

Na profilu Facebookowym obiecywałem morskie opowieści. I oto nadchodzą! Dzisiaj jednak trochę nietypowo. Nie będzie plaży, statków, piratów czy innych kapitanów. Nikt nie będzie wołał „Ahoj Ci!”. To jeszcze będzie, ale dzisiaj… Dzisiaj będzie cicho, spokojnie, również przygodowo i spontanicznie – tak jak spontaniczna była ta wycieczka, o której chcę dzisiaj napisać.

Od kilku dni przebywamy nad morzem w okolicach Ustki. Dokładnie jesteśmy w Rowach. O samej miejscowości i jej specyfice może kiedy indziej. Dzisiaj skupimy się na przygodzie.

Dzień zaplanowany był kompletnie inaczej, mieliśmy jechać do Ustki zwiedzić bunkry Bluchera. Pogoda miała być… tzn. jakaś miała być, jak to nad Bałtykiem, ale gdy obudziliśmy się rano, przywitało nas piękne słońce, więc zebraliśmy się i poszliśmy na plażę. Trzeba trochę powielorybować, opalić się – wakacje w końcu. No i poszliśmy. No i pogoda też była… JAKAŚ.

Przez chwilę piękna, ale jak po 20 minutach na plaży zebrało się na deszcz to pobiliśmy rekord prędkości na 100m po piachu (a wiem co mówię, bo w końcu ostatnio biegaliśmy po Pustyni Błędowskiej).

Wpadliśmy pierwszym zejściem z plaży na wydmy i do lasu. Szliśmy sobie tak, szliśmy w pięknym rzęsistym deszczu (który jednak troszeczkę ustawał), aż tu nagle wyszliśmy z lasu prosto na wypożyczalnię rowerów. A deszcz już nie padał. Szybkie spojrzenie na niebo, konsultacja ze znajomym szamanem pogodowym w smartfonie i podjęta decyzja. Jedziemy! Ale dokąd jedziemy? Przecież przyjechaliśmy tutaj kompletnie nie mając pojęcia co tu jest poza plażą. Z pomocą przyszła mapa tuż nieopodal. Ok, jest czerwony szlak, jedzie tak i tak, a na końcu szlaku jest latarnia to można sobie pooglądać widoki z góry. Pani z wypożyczalni mówi, że „jest spoko, ale to aż 18 km, to może byście sobie tylko do jezior pojechali, bo trochę krócej i powinniście zdążyć?”. Nieźle sobie myślę, 18 km w jedną stronę, to daje 36 w obie, do nocy zostało jakieś 6 godzin… No jak nic nie damy rady, zajedziemy się i śmierć w oczach. Potem parsknąłem śmiechem, obczaiłem rowery (koła miały, kierownice miały, siodełka też, a tak naprawdę były to całkiem dobre holenderki z siodełkiem dla dziecka). Jeżeli trasa nie będzie mocno przełajowa to powinno być ok.

Jak już napisałem wyżej, naszym celem było dotarcie do latarni morskiej w Czołpinie. Po drodze znajdują się również inne punkty widokowe, na których warto trochę przystanąć. Rzut oka na mapę i od razu skupiamy się na jeziorach. Czerwony szlak wiedzie od Rowów i zahacza o punkty widokowe na jezioro Gardno, Dołgie Małe i Dołgie Duże. Ponieważ jesteśmy na terenie Słowińskiego Parku Narodowego, jest cicho i spokojnie. Brak wszechobecnej w Bałtyckich miejscowościach cepelii i hałasu. Jeziora są dzikie i niezagospodarowane. Nie można też w nich pływać (park narodowy). Zapewniają jednak piękne widoki – już samo to pozwala na odpoczynek.

 

Czerwony szlak przypomina utwardzoną leśną drogę, dlatego jedzie się bardzo dobrze (nawet na rowerach, które nie są terenowe, a nasze wypożyczone holenderki na pewno nie są). W pewnym momencie (na około 13-14 kilometrze od Rowów) dojeżdza się do parkingu leśnego (w okolicach miejscowości Smołdzino), a za nim droga zmienia się w ścieżkę. Tutaj przydałyby się rowery górskie (łatwiej pokonywałoby się wystające korzenie). Nie można mieć wszystkiego, a do celu (latarni) zostało tylko 2 – 3 kilometry, więc decydujemy się jechać. Tyle możemy nawet poprowadzić rowery, na szczęście nie było takiej potrzeby.

W końcu docieramy do latarni. Właściwie dojeżdżamy do jej podnóża, ponieważ dzieli nas od niej jakieś 200 drewnianych stopni schodów. Zostawiamy rowery i idziemy do góry. Jedni lekko, inni z mozołem, ale każdy do celu.

Nagrodą za wspinaczkę jest… kolejna wspinaczka. Tym razem po krętych schodach latarni. Zdziwiliśmy się trochę, że nie ma opłaty za wstęp, ale gdy tylko weszliśmy na górę wszystko się wyjaśniło. Opłata jest pobierana za wejście na, nazwijmy to, koronę latarni (nie mam doktoratu z latarnictwa, a nie chce mi się sprawdzać – jak ktoś wie jak się nazywa górna część latarni proszę o informację w komentarzu). Swoją drogą dobre podejście, bo wątpię by ktokolwiek, kto pokonał już tyle schodów zrezygnował z oglądania tych pięknych widoków u góry. A jest co oglądać. Po wejściu na szczyt ukazuje się widok na morze Bałtyckie, Słowiński Park Narodowy, oraz ruchome wydmy w okolicach Łeby. Te ostatnie wyglądają jak wielka góra piasku w środku lasu. Tyle z romantyzmu w moim wykonaniu, ale.. są imponujące.

Wróciliśmy tą samą drogą, już bez zatrzymywania się w punktach widokowych. Cała wycieczka zajęła około 5 godzin. Żeby pozostać w temacie sportu – można wykorzystać tą trasę na dłuższe wybieganie.

Dziekuję wszystkim za poświęcony czas na przeczytanie tego wpisu. Jeżeli macie jakieś pytania na temat tej wycieczki zapraszam do dyskusji. Może macie jakieś swoje doświadczenia związane ze Słowińskim Parkiem Narodowym i opisanymi miejscami? Piszcie tutaj lub na Facebooku.