Stand by… Stand by… Go! Fan Dance!

*****

– Keep pushing you lazy man! Stop smiling keep pushing! – Mariusz

*****

– Stay left! – Lynne

*****

 – To już koniec! – Tomek

Wrzesień 2024 - Myślenice
Bieg Górskiego Komandosa

– A pamiętacie jak w 2020 chłopaki byli na Fan Dance w Walii? Też chciałbym to zrobić i zobaczyć jak to jest.

Październik 2024 - wideokonferencja
z miejscowym kontaktem

– Zatem chcesz jechać na Fan Dance, tak?  

– W lato? Nieee, w zimie to zrób. To fajniejsza edycja. Co będziesz robił w lato. Ja wolę w zimie. Czemu? Zobaczysz, fajnie jest

– Tak, jak już przylatujesz to leć po całą pulę. Rób Trinity, trzy biegi w jeden weekend. 

– Za dużo? Albo grubo albo wcale. 

Mariusz.

Fan Dance

Szczyt Pen Y Fan

Marsz z obciążeniem o długości 15 mil (24 km), który odbywa się pod koniec pierwszego tygodnia kursu selekcyjnego do Brytyjskich Wojsk Specjalnych (SAS). Jest on stosowany jako pierwszy główny wskaźnik określający, czy kandydat posiada zdolność fizyczną i psychiczną niezbędną do ukończenia procesu selekcji.

Plan

Bieg jest 18 i 19 stycznia, w sobotę i niedzielę. Polecimy sobie w środę, wypożyczymy samochód, zwiedzimy Bristol w czwartek, w piątek pojedziemy do Stonehenge i później Merthyl Tydfyl. Wyśpimy się przed biegiem. Będziemy gotowi! 

Przygotowania

Trening w Beskidach

W ramach przyzwyczajania organizmu do marszobiegów z obciążeniem jako polski Pen Y Fan zaadaptowano trasę w Beskidzie Śląskim od Wapienicy, przez Błatnią na Klimczok, Szyndzielnię i spowrotem do zapory. Dystans 20km i około 1000m przewyższenia. 

Cel: niezależnie od warunków pokonać trasę poniżej 4 godzin z plecakiem 20kg. 

Założenie: Częstotliwość treningów – co najmniej raz na 2 tygodnie. W ostatnim miesiącu przygotowań – 1 raz w tygodniu.

Dotychczasowy reżim treningowy pozostaje bez zmian 

Zabawa w Beskidach

Bo każdy plan...

…wytrzymuje do pierwszego kontaktu z rzeczywistością

Zaraza i cierpienie

Najpierw przyszło cierpienie. Równolegle do przygotowań do Fan Dance, wzbogaciłem swoje treningi o sporty walki. Niestety nieprzyzwyczajony organizm musiał swoje odczekać po pierwszych poważniejszych sparingach. Góry zeszły na dalszy plan. W połączeniu z sezonem przeziębieniowym okazało się, że okres od połowy października do połowy grudnia nie został przepracowany zgodnie z planem. Cel czasowy i wytrzymałościowy na trasie w Beskidach został jednak osiągnięty, a sprzęt odpowiednio sprawdzony. W styczniu sporty walki zeszły na dalszy plan – tylko Fan Dance, siła i wytrzymałość. Ważny element podczas całego procesu stanowiły treningi rozciągające i poprawiające mobilność – umożliwiły szybszą regenerację. Mimo to niepokój był. 

Przewrotny los

Lot do Bristolu został opóźniony o dwie godziny, Nie zdążyliśmy odebrać wynajętego samochodu. Zamówiony taksówkarz, zawiózł nas do nie tego hotelu. Na szczęście tylko 2 km od właściwego. Już o godzinie 1 w nocy dnia następnego meldujemy się we właściwym miejscu. Jakieś 4 godziny później niż planowałem. Zgodnie z ustaleniami rano musimy odebrać samochód. Kilka godzin snu i znowu powrót na lotnisko. 

Port w Bristolu

Ruch lewostronny

Aaaaaaaaaaaaaaaaaa. W lewo!!! W lewo jedź!. Pilnuj lewej. AAAAAAAA. I tak dojechaliśmy do hotelu w Bristolu, gdzie zostawiliśmy auto w spokoju do dnia następnego. 

Co nie gra na tym obrazku?

Bristol

Zwiedzanie Bristolu rozpoczęliśmy od przepysznej kawy, kupionej w budce za rogiem. Doświadczyliśmy słynnych brytyjskich small talków. Zaczepieni przez panią z rowerem, która również piła kawę dowiedzieliśmy się sporo o mieście, dokąd iść i co zobaczyć. Naszym pierwszym punktem był port z czterema zabytkowymi żurawiami z lat pięćdziesiątych poprzedniego stulecia oraz jednym żurawiem parowym. Zlokalizowaliśmy też graffity Banksiego oraz statek muzeum SS. Great Britain. Na obiad oczywiście fish and chips. Po wszystkim zwiedziliśmy muzeum M. Shed. Na mnie największe wrażenie zrobiła drewniana brama, która kiedyś prowadziła do części kupieckiej miasta. Wrażenie jakby znaleźć się w środku Władcy Pierścieni. Ale, że ta historia z założenia miała być o Fan Dance (głównie), resztę informacji drogi czytelniku sobie doszukaj samodzielnie (lub dopytaj u źródła, czyli u mnie). 

Trzynastowieczna brama kupiecka - muzeum M Shed

Bristol -> Merthyl Tydfyl

Aaaaa, w lewo!!!! Uważaj! Rondo!!! AAAA! Radar!!!! Uff. I tak dojechaliśmy do parkingu Point Ar Daf, który miałbyć miejscem startu jutrzejszych zmagań na Pen Y Fan. Postanowiliśmy się na chwilę zatrzymać.

I...

Pierwsze wejście na Pen Y Fan

… zdobyliśmy Pen Y Fan poraz pierwszy w ten weekend. Wyszliśmy na chwilę, a okazało się, że trafiliśmy na tzw. inwersję chmur. Mgła na dole się rozrzedzała i od pewnej wysokości pojawiło się nad nami czyste błękitne niebo i przepiękne słońce. Żal było zawrócić. 

Pakowanie na start

The Shed

Gdyby ktoś z Was, drodzy czytelnicy postanowił wybrać się w te okolice, polecam The Shed, miejsce w którym nocowaliśmy. Okazało się to bardzo przytulne miejsce, z przemiłymi gospodarzami, którzy nawet zrobili nam zakupy, żebyśmy mieli co zjeść na śniadanie. 

Rzymskie drogi

18 styczeń 2025 - Fan Dance po raz pierwszy

Parking na Point ar Daf ma limitowaną ilość miejsc. Żeby spokojnie zaparkować trzeba było być tam o godzinie 6 rano. Tam następuje moje pierwsze spotkanie z Mariuszem (miejscowym kontaktem i skarbnicą wiedzy, jeśli chodzi o to wydarzenie) i Eweliną, która również przyjechała z Polski, by rywalizować na Pen Y Fan. Skupię się jednak na mojej historii. Numery startowe wydawane są dopiero od 7:30. Odprawa o 8:00. Start około 9:00. Praktycznie cały ten czas spedzam z założonym na plecy plecakiem o wadze około 18kg. To chyba adrenalina, ale w ogóle go nie czuję. Później oczywiście odczuję tego konsekwencje, ale to już dobre kilka godzin później. 

Miejsce startu

Czerwona budka

Jeśli myślisz o Wielkiej Brytanii, pierwsze co przychodzi Ci na myśl to pewnie piętrowe autobusy, Big Ben oraz czerwone budki telefoniczne. Jedna z nich wyznacza początek trasy Fan Dance. Dlaczego taka nazwa? Bo dosłownie tańczymy wokół Pen Y Fan. Docieramy na górę, zbiegamy z drugiej strony. Biegniemy do punktu kontrolnego, gdzie następuje nawrotka i tą samą trasą wracamy do czerwonej budki telefonicznej. Proste, prawda? Proste. I nie proste. Trasa ma 24km, ponad 1000 metrów przewyższenia. Jednak prawdziwym wyzwaniem jest tutaj podłoże. Luźne, kamieniste, śliskie od zamarzniętej mgły, śniegu. Z każdym kolejnym krokiem próbujące wykręcić Ci kostkę. 

Od startu na całego

We śnie ujrzał drabinę opartą na ziemi...

…sięgającą swym wierzchołkiem nieba, oraz aniołów bożych, którzy wchodzili w górę i schodzili w dół – Księga Rodzaju 28, 10-22. 

Jednokrotne pokonanie tej trasy jest wymagające, ale przy dobrym przygotowaniu przypomina kolejne wyjście w góry. Jednak w wersji Trinity, wydarzenie na Pen Y Fan robi się czymś o wiele trudniejszym. Trasę przez Pen Y Fan należy pokonac trzykrotnie. To znaczy, że szczyt należy zdobyć 6 razy. Trzy razy należy pokonać odcinek trasy nazywany Drabiną Jakuba – stąd cytat z księgi rodzaju. Jest to bardzo mocno nachylony odcinek drogi, wyglądający trochę jak kamienne schody. Odcinek ten ma około dwóch kilometrów długości i nie pozostawia nikogo obojętnym. Wciąż jednak nie to jest najtrudniejsze. W mojej ocenie, całość jest piekielnie pomyślana, ponieważ każdy ze startów dzieli kilka godzin. Po dotarciu na metę, masz czas wrócić do hotelu, ogrzać się, zacząć się regenerować. A kilka godzin później musisz podjąć decyzję, że jednak wracasz na mróz. Jeśli już wrócisz i wystartujesz, to w połowie trasy czeka wygodny bus, który może zabrać cię spowrotem na miejsce startu. Wcale nie trzeba podchodzić drugi raz. Można się rozgościć w aucie i mieć święty spokoj. Jeśli jednak nie skorzystasz z podwózki, czeka na ciebie powrót właśnie przez Drabinę Jakuba w warunkach ograniczonej do minimum widoczności (zwłaszcza w nocy), przy zamarzającej mgle. 

Trinity

Pen Y Fan nocą

Dobrze, więc. Zaliczyłeś Fan Dance i masz za sobą Dark Trial (bieg nocny). To już koniec! Tak. Masz rację, koniec na 3 godziny. Jeśli bowiem chcesz zaliczyć trinity, znowu musisz wywlec się z ciepłego łóżka, żeby być o 6 rano na miejscu startu. Pamiętaj – liczba miejsc parkingowych jest ograniczona. I znowu – odbiór pakietów o 7:30, odprawa o 8:00 a start około 9:00. I znowu ta sama budka telefoniczna, ten sam szczyt Pen Y Fan, ta sama drabina Jakuba i ten bus kuszący, by zrezygnować. Wszystko to samo, tylko warunki atmosferyczne znowu jakieś inne. Wczoraj słońce na szczycie. Dzisiaj mgła i szron. Jeśli jednak zdecydowałeś się dotrwać do końca, na dole czeka na Ciebie pamiątkowy medal, lub jeśli byłeś pierwszy – dodatkowo obrazek. Tylko tyle i aż tyle. Żadnych fanfar, ceremonii, bicia pokłonów. Po prostu zrobiłeś to dla siebie. Dla mnie nagrodą było ostatnie 300 metrów, które pokonywałem razem z moją córką, która wybiegła do mnie, gdy zobaczyła, że się zbliżam. Wierzcie, że po około 30 godzinach na obrotach, taka drobna sprawa urasta do wielkiej rangi. Emocje działają zupełnie inaczej. Na mecie dowiaduję się, że Ewelina wygrała całe Trinity. Nie było podziału na kategorie mężczyzn i kobiet. Olbrzymi wyczyn.

Pogoda jest bardzo zmienna

Moja historia

Tak w skrócie wyglądała moja historia na Pen Y Fan. Bez sposorów, blasku fleszy, czy wsparcia z zewnątrz. Moim wsparciem była moja żona i córka, które podczas gdy ja byłem w górach, oczekiwały na mnie na parkingu w wynajętym samochodzie – „koczowały”. Później, podczas przejazdów między hotelem a parkingiem, gdy wszystko się zaczynało, robiły za moje dodatkowe pary oczu. Przez cały ten czas byłem swoim kierowcą. Pamiętacie te słynne hasło, gdy celebryci opowiadają o selekcji do wojsk specjalnych – “sprawdzamy jak kandydaci pracują na zmęczeniu”. Czy kierowanie w ruchu lewostronnym na przemian z górskimi rajdami się pod to łapie? 🙂 

Trinity

Sukcesja

Jak wspomniałem wcześniej, mój wyjazd na Fan Dance został zainspirowany wyprawą z 2020r. Wtedy zespół pod znakiem Helicon Tex również pokonał trasę Fan Dance trzykrotnie – wygrywając drużynowo, każdy bieg z osobna oraz całe Trinity. Tak się złożyło, że na przestrzeni ostatnich lat poznałem część z tych osób, a gdy jeden z nich dowiedział się że jadę do Walii podarował mi tzw. Memorial Patch – naszywkę taką, jaką ich drużyna nosiła w 2020r. Podczas biegu czułem , że coś kontynuuję i być może tworzę tradycję Polaków na Fan Dance. Dzięki – nazwijmy Cię na potrzeby tekstu – Numerze 8 🙂

Otrzymana rzepa

Co dalej

Po wszystkim nie było czasu na rozczulanie. Spotkaliśmy się jeszcze z Mariuszem. Zaskoczył mnie wręczając mi coina, który jest mocno powiązany z tematyką biegu. Nie ukrywam, że wzruszyłem się po raz kolejny. Mariusz zna tą trasę na wylot i wie jakiego kalibru to była próba. Tym bardziej cenniejszy był jego gest. No i przecież zrobił to spontanicznie, sam z siebie. Dziękuję.

Z organizatorami na mecie

Trzymaj się lewej strony

Następnego dnia postanowiliśmy zobaczyć Stongehenge. Tym razem ponad 100mil w ruchu lewostronnym nie zrobiło już na mnie takiego wrażenia. Stonehenge natomiast tak. Niesamowite jest to, że Anglikom udało się zachować dookoła tyle pustej przestrzeni i nie uczynić z tego miejsca kolejnego Disneylandu. Same kamienie są oddalone około 2km od wejścia na teren muzeum.

W Stonehenge

To już koniec

Nasz lot był o 6 rano następnego dnia. Wstaliśmy zatem o 3 i udaliśmy się na lotnisko. Tym razem bez niespodzianek i dodatkowych przygód. Około 10 byliśmy już w Krakowie. Fan Dance się dla nas zakończył.

Plecak 18kg
Z Jasonem - organizatorem
Czarująco
I romantycznie
Polska reprezentacja na Fan Dance 2025

Spacerkiem po Beskidach – na Orientację

Spacerek

Prolog

– Zapisałem nas na trasę zaawansowaną

– Ok

Akt 1

– Ale wiesz o co tu chodzi?

– Tak, tak, wiem

– To weź przeczytaj, i jeszcze raz potwierdź, że wiesz o co to chodzi

– Yyyy, no tak, przecież wiem

W końcu zapisałem się na trasę zaawansowaną, mam doświadczenie, przecież czytam już mapę, wiem co to kompas, nawet deklinację nastawiłem w mojej Silvie. Co może pójść nie tak?

– Ok – mówi sympatyczny Pan w biurze zawodów

Akt 2

– Paweł, ale wiesz o co tu chodzi?

– No, tak, wiem, chodziłem już na mapach przekształconych

– Ale wiesz o co w tych tutaj chodzi?

– Ale przecież dostaniemy jeszcze jakąś mapę na starcie?

– No dostaniemy

– No to jak dostaniemy to ogarniemy

– No to ogarniemy…

Akt 3

– Ale ten start to miał być w tej altance piętnaście metrów od parkingu na którym się rejestrowaliśmy

– Nie, nie, na pewno nie

– Ale tam przecież jest meta na tej zaporze, a nie start, i co tu robią Ci wszyscy ludzie, no i przecież minęliśmy ten punkt kontrolny, przecież on powinien być po starcie, a nie przed nim.

– Nie wiem, może trzeba się wrócić, żeby znaleźć punkty

– Chodź wróćmy do tej altanki bo i tak już jesteśmy spóźnieni

Epilog

– O, to wy w końcu! Proszę oto mapa na trasę TZ (zaawansowaną). Już jesteście 20 minut po czasie

Mapa TZ - ale o co tu chodz?

Wstęp

Właściwie powyższy dramat w trzech aktach, mógł zakończyć naszą przygodę ze “Spacerkiem po Beskidach”. Spodziewaliśmy się mapy, dostaliśmy jakiś rebus. Nie chcieliśmy się poddać, zaczęliśmy myśleć i kombinować. Możliwe, że może udałoby się trafić punkt albo dwa, na szczęście jednak Organizator widząc naszą konsternację postanowił wymienić nam “mapę” etapu pierwszego na podstawową (dla początkujących). Tutaj już byliśmy w stanie się połapać i zacząć całkiem fajną przygodę.

Mapa dla początkujących

Spacerkiem po Beskidach

Zawody o wdzięcznej nazwie “Spacerkiem po Beskidach” zorganizowane zostały przez http://krokus.miliardowice.pl/ . Na stronie organizatora można znaleźć informację, że jest to reaktywacja kultowej imprezy z lat 80-tych XX wieku. Impreza była podzielona na 3 etapy, z czego każdy miał trochę inną specyfikę nawigowania.

Etap 1 - Pierwszy śnieg

Etap 1 stanowił rundę  Pucharu Województwa Śląskiego w Marszach na Orientację. Tak, to te Salamandry powyżej w wersji zaawansowanej. Wersja dla początkujących nie wliczała się do tej klasyfikacji. Dla mnie jednak była wystarczająco wymagająca w nawigacji. Trasa prowadziła od parkingu na ulicy Tartacznej w Bielsku Białej do zapory w Wapienicy. Już tutaj okazało się, że organizatorzy mają poczucie humoru i umieścili na trasie punkty fałszywe, tj. identycznie oznakowane jak te, które mieliśmy znaleźć, ale z innym kodem kontrolnym. Zaznaczenie takiego punktu, równało się z błędem i były za to punkty karne. Tutaj chwilkę zajęło nam połapanie się, o co chodzi w Salamandrach. Druga część etapu pierwszego to było podejście na Błatnią niebieskim szlakiem, gdzie od Przykrej, trzeba było trochę zboczyć i poszukać punktów wskazanych na kolejnej mapce. Ostatecznie okazało się, że popełniliśmy kilka błędów (daliśmy się nabrać na dwa fałszywe punkty), ale w ogólnym rozrachunku, wydawało się, że odzyskaliśmy kontrolę nad tym, co się dzieje.

Etap 2 - Z Błatniej na Szyndzielnię przez Szczyrk

Etap 2

Tutaj trzeba trochę napisać o specyfice “Spacerku”. Nie był to typowy marsz na orientację, gdzie od początku do końca trasę planuje się z mapą. Odcinki na orientację, przeplatane były odcinkami marszu po znaczonych szlakach. Tym razem część na orientację była dla nas zrozumiała, bo przypominała to co znaliśmy z dotychczasowych doświadczeń. Punkty były normalnie zaznaczone na mapie. No prawie normalnie, bo część to były kwadraciki z naniesioną topografią, które trzeba było wpasować w mapę na podstawie obserwacji w terenie. Wtedy dopiero można było odczytać położenie punktu. W świetle dnia dało się to zrobić.

Etap 3 - spadające kamienie

Schronisko na Szyndzielni wieczorową porą

Schronisko na Szyndzielni wieczorową porą, już po godzinach pracy kolejki gondolowej ma duży urok. Jest tam wreszcie dużo mniej gwarnie, wręcz pusto. Na jadalni było kilka osób. Ucięliśmy sobie krótką pogawędkę z Organizatorami. Rozmawialiśmy o historii “Spacerku”, o poziomie trudności, o ilości uczestników. Dwie sprawy, które mnie zaskoczyły, to to, że taka długa przerwa była od ostatniego “Spacerku” do jego reaktywacji. Druga, to frekwencja na poziomie około dwudziestu osób. Z drugiej strony widać było, że wydarzenie nie było specjalnie promowane i że w dużej mierze było organizowane dla znajomych, ich znajomych i ludzi związanych z turystyką górską, Beskidami i marszami na orientację. Nie były to typowe zawody biegowe, kto szybciej, tutaj trzeba było główkować. My o zawodach dowiedzieliśmy się przypadkiem, gdzieś pocztą pantoflową. Znajomy, znajomego powiedział, że znajomi biorą w czymś takim udział, przez co dotarło to do kolejnego znajomego. Mi się podobało. Nawet poczułem się pewnie, bo drugi etap poszedł świetnie i już czekałem na kolejne wyzwanie. Liczyłem, że podtrzymamy dobrą passę. No i dostaliśmy kolejną mapę.

Rolling stones

Mapę, która z mapą miała nie wiele wspólnego. Znowu dostaliśmy wycinki terenu, które umieszczone są wzdłuż trasy. Punkt A miał być przy skrzyżowaniu szlaku czerwonego z żółtym, albo coś źle zrozumieliśmy. W każdym razie punkt, w którym zaczęliśmy mierzyć odległość najprawdopodobniej nie był właściwy. Jak znaleźliśmy pierwszy punkt, nie wiedzieliśmy czy to kamień A, B czy C, a że teren był przesunięty, i że było ciemno to zaznaczyliśmy coś, co nam się wydawało.

W międzyczasie zmieniałem jeszcze baterie w latarce po ciemku, bo Paweł poszedł gdzieś dalej w ferworze walki. Za chwilę odnaleźliśmy się i postanowiliśmy że pogramy w totolotka. Limit czasu był 100 minut, więc nie było czasu na wracanie i kombinowanie. W okolicach punktów G i H chyba załapaliśmy w co gramy, rozwidlenie dróg ułatwiło orientację, ale mimo to, nasze działania były dość mgliste. Ostatecznie dotarliśmy do mety. Chcieliśmy uciekać, ale sędzia na punkcie kontrolnym stwierdził, że sprawdzi nam wynik na miejscu. Dalej chcieliśmy uciekać, bo trochę wstyd, ale zostaliśmy, bo jednak trochę śmiesznie. Sędzia się poddał i stwierdził, że “Ojciec se to sam będzie sprawdzać, jak taki etap zaprojektował”. Nie byliśmy pierwszymi, którzy ujechali na kamieniach i pewnie nie ostatnimi. “Ojciec” na  koniec posprawdzał i potwierdził, że klęska była spektakularna. Po drugim etapie zajmowaliśmy pierwsze miejsce. Po etapie nocnym już trzecie (na cztery ekipy początkujące). Co się jednak pośmialiśmy po trasie, to nasze.

Podsumowanie

“Spacerkiem po Beskidach” to dość niszowa impreza organizowana przez pasjonatów dla pasjonatów. Świadczy też o tym jej cena, w ramach której otrzymaliśmy również herbatę (lub piwo) w schronisku, przekąski, czy napój na drogę. Gdyby to wszystko policzyć, okazałoby się, że starczyło pewnie jeszcze tylko na wydrukowanie map. Widać również, że impreza sięga korzeniami lat 80-tych, gdy od ludzi wymagało się myślenia, a także porażka w grze była dopuszczalna, nie wszyscy musieli wtedy ukończyć i nie wszyscy musieli zaliczyć wszystkie zadania. Teraz było podobnie. Jednocześnie organizatorzy byli bardzo mili i chętnie odpowiadali na pytania. Dzięki wariantowi dla początkujących rajd stał się dużo bardziej przystępny, ale wciąż wymagający. Wciąż mieliśmy do przejścia około 30km i pokonaliśmy około 1700m przewyższeń. Wciąż, żeby odnaleźć i zaznaczyć punkty, trzeba było wykazać się umiejętnością czytania map, nawigacji, spostrzegawczością. Nie sprostaliśmy wszystkim zadaniom i wciąż, mamy wiele do nauczenia, raz w temacie nawigacji, ale również w temacie czytania takich przekształconych map. To świetne ćwiczenie dla mózgu. Szare komórki muszą pracować, na szczęście zostały dobrze dotlenione górskim powietrzem. Wciąż zastanawiam się, jak to możliwe, że ludzie radzili sobie z mapami dla zaawansowanych. Też tak chcę! 🙂

Trochę powietrza, czyli Krawców Wierch i Rysianka na jesienny dzień

Wstęp - jak w szkolnym wypracowaniu

Czasem trzeba się przewietrzyć tak dla zdrowia. Trzeba przyznać, że przez ostatnie dwa miesiące totalnie olałem aktywność na świeżym powietrzu (na temat tej świeżości można by wiele artykułów naukowych i pseudonaukowych napisać.). Generalnie, nie chciało mi się, zrobiłem swoje i tyle. Dodatkowo praca z domu, zamkniecie siłowni dla indywidualnych treningów. No lipa. W końcu jednak zew natury okazał się silniejszy – trzeba się zmęczyć i pooddychać pełną piersią.

Krawców Wierch - ujęcie pierwsze

Rozwinięcie

Tym razem wybór padł na Krawców Wierch. Dlaczego tam? Jeszcze nigdy tam nie byłem – po prostu. Znajdujące się tam schronisko jest bliźniakiem tego na Rycerzowej – chciałem porównać. I rzeczywiście, prawie identycznie wygląda, jest nawet rozległa hala, ołtarz. Widoki ciężko porównać bo po krótkiej chwili względnej widoczności, naszła nas chmura i zrobiło się mistycznie, czy tam horrorowato (jak kto woli) Do środka wejść nie można – Covid Najntin…. (chociaż jak sama nazwa wskazuje młodzieży on nie rusza, rozumiecie taki suchar Najn, że nie – tin że nastolatek…. – głupie, ale teraz mi do głowy przyszło).

Krawców Wierch - ujęcie 2 - 10 minut później

To był cel minimum. Po dwóch miesiącach w domu nie jest łatwo łazić pod górkę i nie ukrywam, że dostałem niezłej zadyszki. Trzymać fason musiałem, bo tym razem nie pojechałem sam tylko z kolegą z Carbon Silesia Sport – Mateuszem. No i gdy ja siedziałem w domu i zbijałem bąki, on czynnie biegał w OCRach. Trochę płuca mi brakowało.

Haha, nabrałem was - dopiero początek 🙂

Cel maksimum to przejście niebieskim szlakiem wzdłuż granicy Polsko-Słowackiej do schroniska na Hali Rysiance (po drodze Trzy Kopce). Tutaj już się szło przyjemnie, trochę góra, trochę dół – nawet podejście na Trzy Kopce okazało się w porządku – chociaż na mapie trochę straszy… (tj. normalnie to nie straszy, ale 31.10 więc dla niektórych jest to Helloween. Mnie postraszyło na pierwszym podejściu, zatem respekt do drugiego był).

Trzy Kopce - jakoś tak czegoś mi brakuje

Hej przygodo, czas coś zjeść!

Trzy Kopce to takie trochę rozczarowanie – nawet tabliczki nie było, że to tu. W sumie taki to szczyt, że po prostu stoi się w lesie i decyduje, czy dalej w prawo na Halę Miziową i może na Pilsko, a może w lewo na Rysiankę. My na Rysiankę – i znowu mi płuca brakło na ostatnim podejściu – no koszmar jakiś…. :). Przyspieszenia dostałem, gdy poczułem pomidorową. Fajnego kota mają na Rysiance – taki nieprzyjazny z gęby, ale miły i puszysty w dotyku – wtedy nawet jego gęba robi się bardziej przyjazna. Pomidorowa trzyma poziom, bo ciepła. W koktajlu jagodowym jakby mniej jagód niż zwykle, ale też może być. Popas jest krótki, bo jadalnia nieczynna i trzeba działać na dworze. Widoki przepiękne, jak to na Rysiance przy dobrej widoczności. Widać nawet tatry, których szczyty w oddali przebijają się przez chmury. Coś wspaniałego – wyglądają jak góry lodowe.

Hala Rysianka

Zakończenie

Wracamy, trochę omyłkowo, żółtym szlakiem przez Halę Redykalną – wyszyło lepiej niż było planowane, bo widoki piękne. Czasem dobrze, jak się szlaki pomieszają. Jeszcze chwila i koniec wycieczki, przy parkingu w Złatnej – gdzie wszystko się zaczęło.

Hala Redykalna

Przydatne informacje

– parkingi w Zlatnej są monitorowane

– czas przejścia (u nas z postojami) – 6 godzin 45 minut. Myślę, że na spokojnie można założyć ten czas jako czas netto przy planowaniu wycieczki i dodać czas na postoje i widoki. (Teoretycznie nie spieszyliśmy się bardzo, ale nie był to spacerek).
 

– pomidorowa na Rysiance – 10 PLN

Mapka - pierwsza aktywność od 6 tygodni...

Blog górski?

Wygląda na to, że lubię robić sobie pod górkę. Piszę długie teksty w czasach, kiedy wszyscy tylko przewijają zawartość i przeglądają zdjęcia. Założyłem bloga z myślą o zawartości sportowej, a wychodzi z tego blog górski – czyli znowu pod górkę. W końcu znajdę swój szczyt (żeby nie napisać niszę), ale skoro to mój blog, to będzie po mojemu.

Góry - ostatni bastion

Tak sobie pomyślałem, że wykorzystam dany mi czas, na odświeżenie znajomości z Beskidami. Dawno dawno temu uwielbiałem tam wędrować. Zapamiętałem te wędrówki bardziej jak wyprawy, długie, męczące, ale bardzo satysfakcjonujące. Teraz świat się zmniejszył, zmieniła się perspektywa i chciałbym napisać, że Beskidy dalej pozostały ogromne i tajemnicze, ale niestety tak nie napiszę. Są piękne, dostarczają satysfakcji i pięknych widoków. Spacery po nich zaczynają jednak przypominać wyjścia do parku. Pozostało na szczęście górskie pozdrowienie „cześć” dla mijanych wędrowców, jednak teraz czasem nie ma miejsca na oddech między nimi. Te „kilka” lat temu wydawało mi się, że góry były mniej zadeptane. Wrażenie może być mylne, teraz jeżdżę weekendami, ale jednak, wydawałoby się, że skoro schroniska są pozamykane (pełnią swe funkcje na wynos) ludzie nie będą ciągnąć tłumnie na szlaki. Jednak ciągną, i dobrze. Może to zasługa przepisów antywirusowych, każdy szuka miejsca, gdzie może odetchnąć pełną gębą. A czego ja szukam w górach? Odpoczynku, odosobnienia, sposobności do treningu (odpowiednie obciążenie plecaka musi być 😊 ).  Na szczęście wciąż to znajduję, a każdy wypad ładuje mi akumulatory na kolejny okres czasu.

Kościół na Stecówce

Teraz konkrety - Barania Góra

Totalnie na spontanie, o 9:00 rano byliśmy już na przełęczy Kubalonka w Wiśle. Z tamtąd ruszyliśmy na Baranią Górę. Trasa około 11 km (czerwony szlak) jest dość prosta technicznie, ale mało widokowa, głównie las. Pusta, aż do schroniska na Przyslopie. Zaraz za nim zaczyna się już park krajobrazowy. To jest najtrudniejsza część trasy, kamieniste podejście na samą Baranią Górę. Tam są już tylko piękne widoki. Powrót tą samą trasą. O godzinie 15:00 jesteśmy  z powrotem na Kubalonce. Idealna wycieczka jednodniowa.

Na wieży widokowej na Baraniej Górze

Konkret numer dwa - do granicy na Pilsku

I tylko do granicy. Ze względu na obostrzenia nie zdecydowaliśmy się iść dalej (mimo, że w górach kontroli nie było) na szczyt. Widok z granicy jest jednak imponujący. Po drodze jest schronisko na hali Miziowej, malowniczo położone. Znów, z powodów prawnych, serwują na razie tylko dania na wynos, ale żurek był świetny.

Pilsko - Granica ze Słowacją

Wchodziliśmy żółtym szlakiem z Korbielowa. Później powrót szlakiem zielonym wzdłuż nieczynnej (znowu obostrzenia) kolejki. Taki mamy klimat (trochę zombie apokalipsa). Gdybyście planowali taką wycieczkę, mi zajęła około 6 godzin (nie licząc dojazdu do Korbielowa), nie spiesząc się zbytnio.

Wyciąg w Korbielowie - nieczynny z powodu zombie apokalipsy

Wisienka na torcie - hala na Rycerzowej

Chyba najpiękniejsze miejsce w Beskidach (subiektywna ocena autora) to hala na Rycerzowej. Uwielbiam to schronisko, więc tym razem zabrałem tam całą rodzinę. Wejście spod kościoła w Soblówce zajmuje od godziny do trzech w zależności od wprawy piechurów i chęci na podziwianie widoków po drodze

Balet - plie (czy jakoś tak, ja tylko małpuje)

Początek jest łatwy i przyjemny (droga asfaltowa w lesie), później przemienia się w trochę trudniejsze leśne podejście, wąską ścieżką. Od czasu do czasu są do przeskoczenia jakieś powalone drzewa, strumyczki czy trochę błota. Czyli pięknie. Bardzo dużo ludzi na szlaku z rana i tyle samo przy schronisku, mimo, że oczywiście działa tylko na wynos. Akcja dzieje się jednak w weekend więc w sumie, czego innego się spodziewać. Schodzić zaczynamy dość późno bo po godzinie 17, ale wtedy szlak jest zupełnie pusty, wreszcie mogliśmy posłuchać śpiewu ptaków i innych odgłosów przyrody. Udało się nawet zaobserwować dzięcioła z bardzo bliska.

I co dalej?

Odmrażanie

Zastanawiałem się długo, czy cokolwiek pisać teraz na blogu. Czy jeśli już coś napisać to nawiązywać do obecnej sytuacji z wirusem w tle. Bo generalnie pisać nie chciałem z kilku powodów:

– o akcji #zostanwdomu pisali wszyscy

– trenowanie w domu, wiadomo że się to robi, choćby w ograniczonym zakresie, żeby nie wypaść z rytmu; o tym też pisali wszyscy

– o tym, że jednak w domu się nie siedzi? Tym bardziej, dla mnie wątpliwe moralnie, bo z jednej strony wszędzie samoizolacja, ale z drugiej strony ktoś może pomyśleć, że skoro ten gość (czyli ja) łazi po świecie (mimo, że 100 metrów od innych ludzi) to może ja też mogę i powinienem (i wtedy nie koniecznie w miejscach gdzie można zachować odległość). Łażenie ok, ale promowanie tego, gdy presja społeczna jest na coś kompletnie innego. Wątpliwe.

Nie będę wdawał się w żadne dyskusje i polemiki na temat zakazów, które obowiązywały i które obowiązują. Wirusologiem nie jestem, nie pracuję w szpitalu, nie mam dobrego obrazu sytuacji. Tylko to co widzę w mediach – a stamtąd dociera wiele sprzecznych informacji.

Uważam też, że prawo powinno być prawem, prostym, zrozumiałym, przez co łatwym w egzekwowaniu przekazem. Za dużo zostawiono w pewnych kwestiach możliwości dowolnej interpretacji, przez co każdy może teraz udawać eksperta i interpretować jak chce. Regulacji powinno być ja najmniej, ale jeśli są wprowadzane nie powinny zostawiać pola manewru. Tyczy się to każdej kwestii, nie tylko wirusa, ale ponieważ ten przypadek jest niewidzialny i tak naprawdę nikt (może poza wąską grupą ludzi bezpośrednio związanych z medycyną) nie wie jakie naprawdę jest zagrożenie, wirus pokazuje właśnie jak bardzo zróżnicowanie reagujemy jako społeczeństwo na niejasności.

Ponieważ wszystko jest właśnie odmrażane, ja postanowiłem odmrozić bloga.
 

Wkrótce ruszam z porcją nowych zdjęć i kilkoma relacjami z wycieczek. Nie bardzo wiadomo pod które zawody trenować, bo wszystko jest odwoływane, ale kto wie może jeszcze w tym roku jakaś wisienka się trafi (mam swój typ na 31.08.2020).

Tymczasem, cytując pewnego znanego Wiedźmina – Bywajcie!

Od siebie dodam jeszcze: bądźcie zdrowi!