De oppresso liber

Łacińska sentencja, którą bardzo trudno przetłumaczyć na język polski. Cierpienie wyzwala? Metamorfoza z człowieka cierpiącego w człowieka wolnego? No i motto sił specjalnych wojsk USA. Tak mówią, ale co to oznacza? I czy wogóle cokolwiek.

Idź swoją drogą

Ważenie plecaka

Jakakolwiek by nie była. Ma być Twoja. Jeśli chcesz siedzieć przed telewizorem i jeść popcorn – zrób to! Jeśli wygodnie Ci w ciepłym łóżku i nie masz ochoty wstawać w środku nocy i wyruszać w nieznane – rozumiem. Dopóki jest to Twoja droga. Można też wstać w środku nocy  i wyruszyć w podróż w nieznane, żeby chociaż trochę poczuć się jak wilk. Wyruszyć w grupie, wykonać zadanie, zmierzyć się ze sobą własnymi ograniczeniami. Bo taka właśnie jest selekcja.

Trochę piździ

Maraton Selekcja - o co tu chodzi

Maraton Selekcja – wydarzenie w Bieszczadach upamiętniające pierwszego, tragicznie zmarłego, dowódcę jednostki wojskowej AGAT z Gliwic – Sławomira Berdychowskiego. Kim był i co zrobił dowiedziałem się właśnie dzięki temu wydarzeniu. I chociaż nie jestem w żaden sposób związany z wojskiem w swoim codziennym życiu, jestem zafascynowany tym w jaki sposób koledzy i byli podwładni postanowili uczcić jego pamięć. Na pewno świadczy to o tym jakim był człowiekiem. Dla mnie to wydarzenie to przede wszystkim okazja do rywalizacji z innymi fanami biegów mundurowych oraz okazja do doświadczenia czegoś nowego. Zaproszenie do świata sił specjalnych. Zgodnie z informacjami na stronie organizatora – maraton jest nieodłączną częścią selekcji. Różnica jest taka, że w prawdziwym świecie odbywa się po kilku męczących dniach spędzonych w górach. Tutaj jesteśmy wypoczęci. Plecak na wydarzeniu to minimum 10 kg. Na selekcji dochodzi do 20kg. Dystans dla nas to około 25 – 35 km. Na selekcji to ponad 40 km. Tutaj i tutaj nie jest on jednak znany. Reszta specyfiki maratonu na selekcji jest zachowana (jeśli wierzyć organizatorowi, ale kto tam wojsko wie – niech mają swoje legendy i tajemnice)

Oczekiwania, kontra rzeczywistość

Trudno powiedzieć czy miałem jakiekolwiek oczekiwania co do tej imprezy, poza jednym – spodziewałem się że będzie ciężko, że walka będzie się tutaj toczyć o doczłapanie do mety w limicie czasu. Przeczytałem regulamin, później odprawę w wersji elektronicznej. Pół godziny przed startem odprawa techniczna – pogadali, pożartowali, podgrzali atmosferę, no i pojawił się Zachar – pomysłodawca imprezy (a na pewno jej twarz). Później komenda – Selekcja za mną – i poszliśmy sobie w kierunku… no właśnie – ciężarówek! Do protokołu – temperatura powietrza to około minus 4 stopnie Celsjusza.

Limuzyny czekają

Jazda

Po jakimś czasie, w akompaniamencie huku z petar, zostaliśmy rozładowani z ciężarówek. Pierwsze zadanie – dotrzeć do punktu kontrolnego. Mamy na to dwie godziny. Tylko gdzie jest punkt kontrolny? Nikt nie wie. Nie wiadomo jak rozłożyć siły. Nie zdążysz –  dyskwalifikacja (można biec dalej, ale już poza konkursem). Pierwsze podejście – nic strasznego – w Beskidach szlajam się po trudniejszych szlakach. Trzeba zamoczyć buty – ok, znam to dobrze. Gubię trasę (oznakowana taśmami co jakiś czas) i już nie jest ok, robi się nerwowo. Gdzie ta taśma. Wracam do poprzedniej. Okazało się, że ścieżka, która wydawała się oczywista wcale taka nie była. Jest kolejna taśma – ja mam 10 minut w plecy i nietęgą minę. Chcę zdążyć a nie wiem gdzie. Teraz trzeba biec szybciej…

Strzelnica

Punktem kontrolnym okazała się strzelnica. Kilka chwil na pobranie sprzętu i ochłonięcie. 5 strzałów w celu i chcę biec dalej, tyle że nie ma gdzie. Mamy przejść kilkaset metrów dalej i poczekać na transport. No co jest k…a to jest bieg, czy jakieś jeżdżenie. Ale ok. Selekcja to selekcja. Każą czekać, trzeba czekać. No i stoimy tak ponad pół godziny w mokrych butach. Temperatura powietrza może w okolicach zera. Całkiem przyjemnie. No i od razu wiadomo po co są plecaki. Dobrze dobrane wyposażenie (kurtka przeciwwiatrowa i rękawiczki i można żyć). 

Akcja dezorientacja

Woda

No i znowu wywieziono nas na drugi koniec Bieszczad. Fajnie. Można pozwiedzać. Tym razem już bez dodatkowego limitu (poza regulaminowymi 8 godzinami na ukończenie) można sobie połazić po górach i popodziwiać widoki. A jest co podziwiać. Po drodze mijamy kilka szczytów  m.in Stryb czy Duże Jasło. Widoki przepiękne. Są też działania wybijające z rytmu: biegniesz trasą Hard czy zwykłą pyta żołnierz. Nie ma złych decyzji. Każda może być krótsza lub dłuższa, cięższa lub lżejsza. Ja wybieram Hard i idę wprost ze szlaku w stromiznę w las. Po szlakach połażę sobie samemu.

Jasło

Aleja liczb

Gdy zobaczyłem to zadanie,  za punkt honoru wziąłem sobie to żeby je wykonać. Idąc pod górę co jakiś czas napotykaliśmy pary: liczba słowo (kilka słów), do zapamiętania i powtórzenia przed metą. Karą za każdą pomyłkę miało być 10 burpees. Nie wiedzieliśmy ile par jest po drodze, więc trzeba było mieć oczy otwarte. I tak sobie szedłem i powtarzałem kolejne napotkane pary w myślach. O cholera chyba nie lubią tu Niemców myślałem (20 – Die! 21 – De), no i chyba coś nie tak z ich angielskim (10 Do or) – po co ta spacja w tych drzwiach. Chyba że dziurawe. Zmęczony człowiek nie myśli do końca logicznie, ale za to dobrze zapamiętuje. Zależało mi. Uznałem, że skoro takie jest zadanie to trzeba je wykonać. Chcę tylko dotrzeć do mety, ukończyć selekcje i móc powiedzieć że wykonałem swoje zadania. I tak wyryło mi się w głowie;

 

Pamiętasz wierszyk?

5 Semper 09  Fi 10  Do or 20  die! 21 De 01  Opresso 07  Liber 10  Siła i Ogień 39  Po nas tylko 40 Zgliszcza 73 Czarny 09 Nie poddawaj się 02 Idź 20 własną 16 drogą. Sensowne prawda? Ja dopiero ma mecie zrozumiałem „Do or die!” oraz „De opresso liber”. Jestem pewny, że cyfry też były znaczące. Nie wszystkie rozgryzłem. Szedłem i powtarzałem sobie to w głowie przez następne kilometry. Taka mantra. Przed metą podałem liczby bezbłędnie,  co ucieszyło mnie chyba najbardziej z całego wydarzenia. Tak jak pisałem, zależało mi a to zadanie było najtrudniejsze. I nie chodziło tutaj o burpees. Chciałem wykonać zadanie a nie wykupywać karą. 

 

Ostatnia misja

Na koniec rozdanie nagród dla najlepszych. Przemówienia, uściski. Gratulacje dla najszybszych. Ja cieszę się, że uczestniczyłem. To moja nagroda. Zachar mówi, że za trasę hard należy się bonifikata czasowa. Sprawdzam wyniki – nie mam (inni mają). Nie odpuszczę. Jestem po selekcji. Idę zapytać. Przy okazji prosząc o pamiątkowe zdjęcie. Dzięki! Zamieszczam je tutaj. Fajnie spotkać człowieka, którego się obserwuje na portalu społecznościowym osobiście i przekonać się że można normalnie rozmawiać. Dostaje namiary na ludzi, którzy notowali kto biegł którą trasą – żołnierze WOT. Oni odsyłają mnie do ludzi od pomiaru czasu. Ci znów do WOT. WOT woła dowódcę. Sprawdzają listy. Jestem. Podobno byłem w jakiejś ucieczce. Nie ważne. Mój numer trafia do punktu pomiaru czasu i kończę na 15 miejscu wśród cywili i 55 w ogóle. I tu i tu 2/3 ludzi za mną.  Niby nieistotne, ale cieszy. Wciąż czuję się nie na miejscu w tym towarzystwie. Niepotrzebnie. Przez ostatnie kilka lat zrobiłem dobra robotę. 

Z Zacharem

Podsumowanie

Maraton selekcja to świetnie zorganizowane wydarzenie. Organizatorom należą się wielkie brawa za przygotowanie trasy i atmosferę. Jest gęsta. W powietrzu czuć przygodę i adrenalinę. Jest to świetne wydarzenie dla kogoś, kto chce przez chwilę poczuć się jak żołnierz. Po ilości mundurowych na starcie wnioskuję, że dla nich również jest to interesujące wydarzenie.  Co do poziomu trudności, na pewno jest to wyzwanie, jednak wciąż jest to zabawa, moim zdaniem dobrze wyważone jak na imprezę jednodniową. Po weekendzie każdy z nas musi wrócić do rzeczywistości. Jednak ciekawy jestem coby było gdyby była to prawdziwa selekcja, a ja na mecie usłyszałbym „Ok, zrobiłeś to, ale teraz kolejne kółko…”

Ostatnich gryzą psy

Nie warto się spóźniać! Taką lekcję wyciągnąłem z tegorocznej edycji BMK. No to morał już mamy, teraz czas snuć opowieść…

Dobre przygotowanie kluczem do sukcesu

Oczekuj nieoczekiwanego – gdzieś to słyszałem. Coś w stylu bądź gotowy na wszystko, a życie i tak cię zaskoczy. Można też w drugą stronę, olać temat i zobaczyć co będzie. Czasem udaje się i z takim podejściem… Ja planuję – tak dobrze, że kreuję nieoczekiwane i spóźniam się na start. Karabiny już są wydane, a punktualni koledzy już dawno pluskają się w Bałtyku, korzystając z pięknych okoliczności przyrody. A ja stoję jak ten kołek i czekam, może jednak nie będzie srogiej kary i pozwolą wystartować. Pozwolili. W nagrodę kąpiel w zatoce była krótsza – tylko na tyle żeby szanse były równe, a plecak nie ważył już tyle, co na sucho.

 

Start…

Założenie w tym momencie było proste. Startuje ostatni, po drodze wyprzedzam tyle osób ile się da, łamię magiczną barierę czterech i pół godziny i na metę wpadam sekundę przed końcem czasu. Marzenia…

Trasa w przybliżeniu

Na początku trasa była bardzo zbliżona do zeszłorocznej. Odcinek plażowy, kilka potykaczy, rzeka. Gdy startujesz ostatni musisz trochę odstać przed zasiekami, równoważnią, później trochę pokrzyczeć LEWA i DZIĘKUJĘ na ścieżce, zaklinować się przy linie na plaży (i legalnie wziąć kilka głębszych wdechów przed wspinaczką). No i już wiem, że zrealizować upragniony cel nie będzie łatwo. Z moim bieganiem wszystko musi ułożyć się idealnie, żeby złamać limit. Wróciłem silniejszy, ciężar tak nie przeszkadza, ale biegam dalej okazjonalnie. 

(Nie) lubię zapier*ać

Hard X - kategoria na którą chciałbym zasłużyć

Teraz pora na rzut oka na mapkę powyżej. Odcinek o wymownej nazwie na z. I taka prawda. Jak ktoś chce wykręcić dobry czas na BMK, musi zasuwać wszędzie tam, gdzie zasuwać się da. Tutaj jest trochę asfaltu, trochę łatwiejszego terenu w lesie. Da się, naprawdę. Tutaj myślałem, że idzie dobrze. Poznałem nawet kilkakrotnie tego samego kolegę (a właściwie ja go raz, a kolega mnie kilka – za każdym razem pytał o mój czas z poprzedniego BMK i za każdym razem zawieraliśmy znajomość na nowo). Z tego miejsca przesyłam pozdrowienia. Fajne to było – jeśli czytasz, odezwij się. Dzięki za pomoc w utrzymaniu tempa na tym odcinku. 

No i kanał…

Wchodząc do kanałów czułem się dziwniej niż przed rokiem. Wtedy byłem nieświadomy, tym razem wiedziałem czego się spodziewać no i napiszę to wprost – niepokój był. Tym razem zabrałem nakolanniki co uratowało mi kolana na dalszą część biegu. Niestety pozycja startowa dała o sobie znać i znowu kilka minut uciekło w zatorach. Znowu legalnie można było wziąć kilka chwil oddechu. No i ludzie jakby bardziej ludzcy robią się w tym miejscu. Ciekawe rozmowy o życiu, miłości i filozofii. Zdecydowanie lepiej niż na deptaku w Sopocie. 

Kiedy będzie tata?

Nadzieja umiera ostatnia

Po wyjściu z kanałów wiedziałem już, że zmieszczenie się w limicie będzie bardzo trudne, ale wydawało się wciąż wykonalne. Zostało mi prawie dwie godziny. Niestety tutaj wychodzi jaka ze mnie łajza biegowa i o co chodzi w motto BMK – run for something or walk for nothing. U mnie to był już bardziej chód przeplatany truchtem. Teren nie pomagał. Przed linami na black river sprawdzam czas i jest 4:06. Jeszcze 24 minuty, a już Kolibki. Ruszam ogniem przez liny i bez zatrzymywania się na ścianę (omijam kolejkę, ale była luka na ścianie, sorry 😘). Noga ujechała i skończyło się rumakowanie. Siły jednak jak u konia (szkoda że nie biegam jak koń), więc trzymam się środkowej belki, blokuję nogę, ktoś chyba lekko podparł z tylu (dziękuję) i już wciągam się na rampę. Wciągam wiszących i lecę dalej. Wciąż się łudzę, bo mam 20 minut. 

Skośna i w środku ja

Czyż nie dobija się koni?

Podobno to specjalność BMK, że jeśli myślisz, że widziałeś już wszystko, to nic nie widziałeś. Po wysokiej górce jest kolejna wyższa, po „dużo błota” jest „więcej błota”. Po „wysokiej siatce” jest „jeszcze wyższa”. Wszystko nagromadzone na jakichś dwóch kilometrach. Złudzenie o pokonaniu limitu prysło gdzieś między jakimś rowem a kontenerem. W sumie nawet nie wiem. Pozostało ukończyć z twarzą, cieszyć się trasą, pomagać napotkanym współtowarzyszom i korzystać z pomocy. Na tym etapie czułem już zmęczenie i doceniałem chęć współpracy i każde kilka słów wymienione na trasie. No i chyba każdy zapamiętał żołnierza tłumaczącego prawo Archimedesa przy niecce z wodą, która była zasłonięta kratą. „Ty się kładź, a fizyka zrobi swoje. To jest nauka Panowie!”.  Od razu widać, że Pan Żołnierz to jednak fachowiec 😂. Na koniec zjazd ze zjeżdżalni Black River. Cytat z BMK – jedyny taki bieg, który puszcza kaczki człowiekiem. Tekst roku. Co czuję, niedosyt – wychodzę z wody i wbiegam na metę, już po nic, już po limicie, ale biegnę te parę metrów żeby jeszcze urwać kilka sekund. Fajnie było. Wracam za rok!

 

Na mecie

Na końcu zawsze jest cisza

Podobno tegoroczna edycja BMK była trudniejsza od zeszłorocznej. Bo błoto, bo górki, bo inaczej rozłożone przeszkody. W tym świetle czas zbliżony do zeszłorocznego wydaje się sukcesem. Ja jednak wiem, co chciałem osiągnąć. Run for something or walk for nothing. U mnie zabrakło tego pierwszego i wyszło to drugie. Start w ostaniej fali nie jest żadnym usprawiedliwieniem. Ludzie, którzy startowali ze mną ramię w ramię byli później w czołówce, zatem można było. Siła potrzebna do BMK już jest. Teraz trzeba robić wytrzymałość biegową i zrealizować cel za rok. I fajnie. Bo wciąż mam motywację, by robić swoje. 

BMK to nie tylko dorośli

Moja motywacja

BMK to nie tylko biegi dla dorosłych. To również biegi dla dzieci z fajną rodzinną atmosferą. Też mam swojego małego komandosa w domu. Jestem z niej bardzo dumny! Znów całą trasę pokonała sama. Ostatnie kilka metrów bez buta. Na szczęście nie tego, w który wpięty był chip. No cóź – muszę zadbać o lepszy sprzęt dla młodego pokolenia.

Kolekcja 2021

Tu i tam, właściwie nigdzie i nie tam gdzie być miało

No bo właściwie gdzie miało być, no i po co. I dlaczego? No bo właśnie… eeee. No dobra, i co dalej. I gdzie w tym wszystkim sens jest? Nie ma? No i słusznie, bo to co napisałem wyżej jest całkowicie bez ładu i składu. I porządku też w tym żadnego. W sumie tak jak wczorajsza wycieczka. Może jednak, gdzieś jest sens ukryty? Alegoria goni alegorię, jeszcze tylko onomatopei brakuje. Kurła, ale kyrk – powiedziałby nosacz Janusz.

I BUM i jest - onomatopeja

Ale lubię to słowo. Zawsze mnie śmieszy, nie tylko czasem 🙂 Onomatopeja, nie “bum”. Ale jednak “bum”, jest chwila czasu i pomysł no to ruszamy. Znowu w te góry. Tam gdzie zawsze, ale jednak bez celu. Gdzieś jest lecz nie wiadomo gdzie.

Szaro i kolorowo

Zdanie wciąż zmieniamy

Zamiast Bielska jest, Szczyrk. Zamiast Błatniej jest Klimczok, a gdy stajemy na Przełęczy Karkoszczońskiej okazuje się, że jednak zamiast na Klimczok to pójdziemy sobie na Kotarz. Bo w sumie to nam się nie chce, a tam przecież bardziej płasko. No i  w sumie mówią na znaku, że tam też jakaś budka jest z jedzeniem, to może obiad sobie zjemy.

Nawet pogoda jakaś taka niezdecydowana

Bo raz jest słońce, a raz… też słońce 🙂 haha, to może jednak pogoda jest zdecydowana. No ale dlaczego raz bardziej jesień przypomina, a raz już nawet trochę zimę? Dobrze też widzieć, że mimo przeciwności stoki narciarskie są naśnieżane – takie światło w tunelu. “Człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać” – Pablo Quelo… no dobra Ernest Hemingway – macie mnie – stary człowiek,  a jednak mógł.

Taka chatka na Kotarzu

No i ta cisza ...

Bo nie licząc stukotu kijków, pewnej ekspresowej Pani, która minęła nas w drodze na Kotarz, byliśmy tylko my i my. I jak już przestawałem gadać, to było tak dziwnie cicho. Nienaturalnie wręcz. I gdy już dotarliśmy na Kotarz i okazało się, że jednak budka jest, ale nieczynna (o czym zresztą informacja jest na Facebooku, więc do nikogo nie mamy pretensji), usiedliśmy na ławeczce, napiliśmy się wody no i posłuchaliśmy tej przyrody… Czyżbym przypadkiem ułożył Haiku? Pewnie… nie, ale znowu użyłem dziś mądrego słowa. Ale faza.

Czasem błoto, czasem śnieg

My tu siedzu, siedzu a tu...

… dzień się kończy. Idziemy sobie zatem spowrotem czerwony szlakiem i podziwiamy zachód słońca. Dziwne, nigdy na to nie miałem czasu. W górach nie miałem, w domu nie miałem, nad morzem nie miałem. I co z tego, że teoretycznie miałem wtedy wolne, jak przecież i tak wszystko robiłem szybko… No to teraz wolno, siadamy na pieńkach i podziwiamy.

I tak sobie siedzimy i oglądamy

I tak to chyba jest z tymi górami...

… że im częściej człowiek w nich przebywa, tym bardziej się w nich zatapia. Ja na razie po łydki (co widać na zdjęciu poniżej).

Wpadłem po... łydki

Miłego dnia!

Zimowa wyprawa na Mount Ever Błatnią

Co będziemy siedzieć w domu, ej ruszmy się.  Tak zaczęła się kolejna wyprawa w Beskidy. Tym razem może coś ambitniejszego? Bez wyciągu? Ej ale to zima jest. Damy radę w tym śniegu? No, damy radę. My będziemy wspinaczami, a ty weźmiesz sanki i będziesz Szerpem z Himalajów. Eeee, że kim będę? Nooo, Szerpem z himalajów – będziesz szarpał sanki na szczyt i będzie fajnie. A tlen macie? Okno pogodowe obliczone? A drogę znamy? Przewodnika też trzeba, to weźmiemy i przewodniczkę. Mniej więcej taka rozmowa odbyła się tuż przed wyjazdem. Spakowaliśmy się i pojechaliśmy.

Konie to jednak są piękne

No i poszły konie po bet… to jest po śniegu. Ale tylko tak w przenośni, bo te konie z obrazka to nie nasze, ale takie spotkane na szczycie, który mieliśmy zdobyć. Koniec dygresji, wracamy do opowieści.

Pamiętajcie o oknie pogodowym!

No właśnie, to zimowa wyprawa. Pamiętajcie o oknie pogodowym. Więc plan jest taki – jedziemy o 8 to o 9 jesteśmy na miejscu. Dwie godziny na wejście na szczyt (normalnie to poniżej godziny i da radę, ale dostosowujemy czas do najwolniejszego uczestnika wyprawy podążającego w pozycji leżącej na sankach). Na szczycie będziemy na 12, szybko zjemy, na 15 zejdziemy i jeszcze będzie jasno. No ale latarki trzeba zabrać.

A w rzeczywistości?

No wchodzimy, wchodzimy - taram

A w rzeczywistości to luzik. Godzina opóźnienia na starcie. U podnóża góry, skąd zaczyna się nasze mozolna wspinaczka, jesteśmy półtorej godziny po planowanym czasie. Zapomnieliśmy zabrać ze sobą tlenu… wróć, żartuję, to nie wycieczka wysokogórska i nie ten film, ale o wyposażeniu warto pamiętać. Przynajmniej o dobrych butach trekingowych i nieprzemakalnych spodniach. Śnieg momentami sięgał po kolana, a trzeba wziąć pod uwagę, że w tym roku zima jest łaskawa. Podejście zajmuje około 2 godzin i w schronisku jesteśmy około 13. Dobry czas. Zachód słońca planowany jest na 15:48.  Szlak jest pusty, od połowy drogi można spokojnie ciągnąć sanki (nie trzeba wnosić pasażera na plecach).

Przygotowanie do ataku szczytowego - schronisko

Schronisko na Błatniej

Zanim jednak dotarliśmy do schroniska, okazało się, że góra zaczyna zbierać swoje żniwo, jeden z uczestników wyprawy odmówił dalszego marszu, twierdząc że już dalej nie idzie, nie wstanie i tak będzie leżał. Później jednak wybuchł śmiechem i stwierdził, że to taki żart był i tylko aniołka chciał zrobić. No i fajnie.

Takie tam w śniegu

Wracając do planowania ataku szczytowego

Mimo, że szlak na szczyt był pusty, w schronisku było pełno. Kilkanaście minut czekaliśmy na miejsce przy stoliku grzejąc się gdzie popadnie. Później planowanie ułatwiły odpowiednie trunki, fantazja się załączyła i stwierdziliśmy, że na sankach to my zjedziemy z góry w pół godziny, więc mamy jeszcze chwilkę.

Planujemy podejście na szczyt

Atak szczytowy nastąpił parę minut przed godziną 15. Warto było czekać, gdyż nisko położone słońce prześlicznie oświetlało teren. Krajobraz był bajeczny

Trochę późno, ale jak pięknie

Na szczycie, oczywiście trzeba było zatknąć flagę. No dobra, mam nadzieję, że nie daliście się nabrać. To już tam stało! Dla niewtajemniczonych (są w ogóle tacy?) to drogowskazy są i informacja, gdzie i na jakiej wysokości się znajdujemy.

Tu byłem - Błatnia

No ale co z tym oknem pogodowym?

No właśnie! Nic! Mimo ponad godzinnego opóźnienia, udało nam się zejść w niziny tuż przed zachodem słońca. Duża w tym zasługa sanek i dwóch dupolotów, które mieliśmy ze sobą. Dobre wyposażenie to podstawa, żeby nie brodzić w śniegu po pas!

Tak się wchodziło

A na dole?

Kolejna nagroda. Jako, że akcja dzieje sie w Brennej, nie wypadało nam nie odwiedzić jednej z tamtejszych karczm. Wybór padł na Kozią Zagrodę. Miejsce z duszą i pysznym jedzeniem. Uwielbiam ten moment, kiedy po całym dniu w lekkim mrozie, można usiąść w ciepłym miejscu, z kubkiem czegoś dobrego i przegryźć to szarlotką. Tak właśnie było.

Wyprawa zakończona sukcesem

Jeśli zainspirował Cię ten tekst, zachęcił do podróży, jesteś ciekawy szczegółów, co gdzie, skąd, dokąd, ile – napisz komentarz tutaj, lub zaczep mnie na facebooku na profilu Czasem Śmiesznie – chętnie opowiem więcej.

Herbata zimowa

Morskie Opowieści cz 1. – Słowiński Park Narodowy

Na profilu Facebookowym obiecywałem morskie opowieści. I oto nadchodzą! Dzisiaj jednak trochę nietypowo. Nie będzie plaży, statków, piratów czy innych kapitanów. Nikt nie będzie wołał „Ahoj Ci!”. To jeszcze będzie, ale dzisiaj… Dzisiaj będzie cicho, spokojnie, również przygodowo i spontanicznie – tak jak spontaniczna była ta wycieczka, o której chcę dzisiaj napisać.

Od kilku dni przebywamy nad morzem w okolicach Ustki. Dokładnie jesteśmy w Rowach. O samej miejscowości i jej specyfice może kiedy indziej. Dzisiaj skupimy się na przygodzie.

Dzień zaplanowany był kompletnie inaczej, mieliśmy jechać do Ustki zwiedzić bunkry Bluchera. Pogoda miała być… tzn. jakaś miała być, jak to nad Bałtykiem, ale gdy obudziliśmy się rano, przywitało nas piękne słońce, więc zebraliśmy się i poszliśmy na plażę. Trzeba trochę powielorybować, opalić się – wakacje w końcu. No i poszliśmy. No i pogoda też była… JAKAŚ.

Przez chwilę piękna, ale jak po 20 minutach na plaży zebrało się na deszcz to pobiliśmy rekord prędkości na 100m po piachu (a wiem co mówię, bo w końcu ostatnio biegaliśmy po Pustyni Błędowskiej).

Wpadliśmy pierwszym zejściem z plaży na wydmy i do lasu. Szliśmy sobie tak, szliśmy w pięknym rzęsistym deszczu (który jednak troszeczkę ustawał), aż tu nagle wyszliśmy z lasu prosto na wypożyczalnię rowerów. A deszcz już nie padał. Szybkie spojrzenie na niebo, konsultacja ze znajomym szamanem pogodowym w smartfonie i podjęta decyzja. Jedziemy! Ale dokąd jedziemy? Przecież przyjechaliśmy tutaj kompletnie nie mając pojęcia co tu jest poza plażą. Z pomocą przyszła mapa tuż nieopodal. Ok, jest czerwony szlak, jedzie tak i tak, a na końcu szlaku jest latarnia to można sobie pooglądać widoki z góry. Pani z wypożyczalni mówi, że „jest spoko, ale to aż 18 km, to może byście sobie tylko do jezior pojechali, bo trochę krócej i powinniście zdążyć?”. Nieźle sobie myślę, 18 km w jedną stronę, to daje 36 w obie, do nocy zostało jakieś 6 godzin… No jak nic nie damy rady, zajedziemy się i śmierć w oczach. Potem parsknąłem śmiechem, obczaiłem rowery (koła miały, kierownice miały, siodełka też, a tak naprawdę były to całkiem dobre holenderki z siodełkiem dla dziecka). Jeżeli trasa nie będzie mocno przełajowa to powinno być ok.

Jak już napisałem wyżej, naszym celem było dotarcie do latarni morskiej w Czołpinie. Po drodze znajdują się również inne punkty widokowe, na których warto trochę przystanąć. Rzut oka na mapę i od razu skupiamy się na jeziorach. Czerwony szlak wiedzie od Rowów i zahacza o punkty widokowe na jezioro Gardno, Dołgie Małe i Dołgie Duże. Ponieważ jesteśmy na terenie Słowińskiego Parku Narodowego, jest cicho i spokojnie. Brak wszechobecnej w Bałtyckich miejscowościach cepelii i hałasu. Jeziora są dzikie i niezagospodarowane. Nie można też w nich pływać (park narodowy). Zapewniają jednak piękne widoki – już samo to pozwala na odpoczynek.

 

Czerwony szlak przypomina utwardzoną leśną drogę, dlatego jedzie się bardzo dobrze (nawet na rowerach, które nie są terenowe, a nasze wypożyczone holenderki na pewno nie są). W pewnym momencie (na około 13-14 kilometrze od Rowów) dojeżdza się do parkingu leśnego (w okolicach miejscowości Smołdzino), a za nim droga zmienia się w ścieżkę. Tutaj przydałyby się rowery górskie (łatwiej pokonywałoby się wystające korzenie). Nie można mieć wszystkiego, a do celu (latarni) zostało tylko 2 – 3 kilometry, więc decydujemy się jechać. Tyle możemy nawet poprowadzić rowery, na szczęście nie było takiej potrzeby.

W końcu docieramy do latarni. Właściwie dojeżdżamy do jej podnóża, ponieważ dzieli nas od niej jakieś 200 drewnianych stopni schodów. Zostawiamy rowery i idziemy do góry. Jedni lekko, inni z mozołem, ale każdy do celu.

Nagrodą za wspinaczkę jest… kolejna wspinaczka. Tym razem po krętych schodach latarni. Zdziwiliśmy się trochę, że nie ma opłaty za wstęp, ale gdy tylko weszliśmy na górę wszystko się wyjaśniło. Opłata jest pobierana za wejście na, nazwijmy to, koronę latarni (nie mam doktoratu z latarnictwa, a nie chce mi się sprawdzać – jak ktoś wie jak się nazywa górna część latarni proszę o informację w komentarzu). Swoją drogą dobre podejście, bo wątpię by ktokolwiek, kto pokonał już tyle schodów zrezygnował z oglądania tych pięknych widoków u góry. A jest co oglądać. Po wejściu na szczyt ukazuje się widok na morze Bałtyckie, Słowiński Park Narodowy, oraz ruchome wydmy w okolicach Łeby. Te ostatnie wyglądają jak wielka góra piasku w środku lasu. Tyle z romantyzmu w moim wykonaniu, ale.. są imponujące.

Wróciliśmy tą samą drogą, już bez zatrzymywania się w punktach widokowych. Cała wycieczka zajęła około 5 godzin. Żeby pozostać w temacie sportu – można wykorzystać tą trasę na dłuższe wybieganie.

Dziekuję wszystkim za poświęcony czas na przeczytanie tego wpisu. Jeżeli macie jakieś pytania na temat tej wycieczki zapraszam do dyskusji. Może macie jakieś swoje doświadczenia związane ze Słowińskim Parkiem Narodowym i opisanymi miejscami? Piszcie tutaj lub na Facebooku.