Stand by… Stand by… Go! Fan Dance!

*****

– Keep pushing you lazy man! Stop smiling keep pushing! – Mariusz

*****

– Stay left! – Lynne

*****

 – To już koniec! – Tomek

Wrzesień 2024 - Myślenice
Bieg Górskiego Komandosa

– A pamiętacie jak w 2020 chłopaki byli na Fan Dance w Walii? Też chciałbym to zrobić i zobaczyć jak to jest.

Październik 2024 - wideokonferencja
z miejscowym kontaktem

– Zatem chcesz jechać na Fan Dance, tak?  

– W lato? Nieee, w zimie to zrób. To fajniejsza edycja. Co będziesz robił w lato. Ja wolę w zimie. Czemu? Zobaczysz, fajnie jest

– Tak, jak już przylatujesz to leć po całą pulę. Rób Trinity, trzy biegi w jeden weekend. 

– Za dużo? Albo grubo albo wcale. 

Mariusz.

Fan Dance

Szczyt Pen Y Fan

Marsz z obciążeniem o długości 15 mil (24 km), który odbywa się pod koniec pierwszego tygodnia kursu selekcyjnego do Brytyjskich Wojsk Specjalnych (SAS). Jest on stosowany jako pierwszy główny wskaźnik określający, czy kandydat posiada zdolność fizyczną i psychiczną niezbędną do ukończenia procesu selekcji.

Plan

Bieg jest 18 i 19 stycznia, w sobotę i niedzielę. Polecimy sobie w środę, wypożyczymy samochód, zwiedzimy Bristol w czwartek, w piątek pojedziemy do Stonehenge i później Merthyl Tydfyl. Wyśpimy się przed biegiem. Będziemy gotowi! 

Przygotowania

Trening w Beskidach

W ramach przyzwyczajania organizmu do marszobiegów z obciążeniem jako polski Pen Y Fan zaadaptowano trasę w Beskidzie Śląskim od Wapienicy, przez Błatnią na Klimczok, Szyndzielnię i spowrotem do zapory. Dystans 20km i około 1000m przewyższenia. 

Cel: niezależnie od warunków pokonać trasę poniżej 4 godzin z plecakiem 20kg. 

Założenie: Częstotliwość treningów – co najmniej raz na 2 tygodnie. W ostatnim miesiącu przygotowań – 1 raz w tygodniu.

Dotychczasowy reżim treningowy pozostaje bez zmian 

Zabawa w Beskidach

Bo każdy plan...

…wytrzymuje do pierwszego kontaktu z rzeczywistością

Zaraza i cierpienie

Najpierw przyszło cierpienie. Równolegle do przygotowań do Fan Dance, wzbogaciłem swoje treningi o sporty walki. Niestety nieprzyzwyczajony organizm musiał swoje odczekać po pierwszych poważniejszych sparingach. Góry zeszły na dalszy plan. W połączeniu z sezonem przeziębieniowym okazało się, że okres od połowy października do połowy grudnia nie został przepracowany zgodnie z planem. Cel czasowy i wytrzymałościowy na trasie w Beskidach został jednak osiągnięty, a sprzęt odpowiednio sprawdzony. W styczniu sporty walki zeszły na dalszy plan – tylko Fan Dance, siła i wytrzymałość. Ważny element podczas całego procesu stanowiły treningi rozciągające i poprawiające mobilność – umożliwiły szybszą regenerację. Mimo to niepokój był. 

Przewrotny los

Lot do Bristolu został opóźniony o dwie godziny, Nie zdążyliśmy odebrać wynajętego samochodu. Zamówiony taksówkarz, zawiózł nas do nie tego hotelu. Na szczęście tylko 2 km od właściwego. Już o godzinie 1 w nocy dnia następnego meldujemy się we właściwym miejscu. Jakieś 4 godziny później niż planowałem. Zgodnie z ustaleniami rano musimy odebrać samochód. Kilka godzin snu i znowu powrót na lotnisko. 

Port w Bristolu

Ruch lewostronny

Aaaaaaaaaaaaaaaaaa. W lewo!!! W lewo jedź!. Pilnuj lewej. AAAAAAAA. I tak dojechaliśmy do hotelu w Bristolu, gdzie zostawiliśmy auto w spokoju do dnia następnego. 

Co nie gra na tym obrazku?

Bristol

Zwiedzanie Bristolu rozpoczęliśmy od przepysznej kawy, kupionej w budce za rogiem. Doświadczyliśmy słynnych brytyjskich small talków. Zaczepieni przez panią z rowerem, która również piła kawę dowiedzieliśmy się sporo o mieście, dokąd iść i co zobaczyć. Naszym pierwszym punktem był port z czterema zabytkowymi żurawiami z lat pięćdziesiątych poprzedniego stulecia oraz jednym żurawiem parowym. Zlokalizowaliśmy też graffity Banksiego oraz statek muzeum SS. Great Britain. Na obiad oczywiście fish and chips. Po wszystkim zwiedziliśmy muzeum M. Shed. Na mnie największe wrażenie zrobiła drewniana brama, która kiedyś prowadziła do części kupieckiej miasta. Wrażenie jakby znaleźć się w środku Władcy Pierścieni. Ale, że ta historia z założenia miała być o Fan Dance (głównie), resztę informacji drogi czytelniku sobie doszukaj samodzielnie (lub dopytaj u źródła, czyli u mnie). 

Trzynastowieczna brama kupiecka - muzeum M Shed

Bristol -> Merthyl Tydfyl

Aaaaa, w lewo!!!! Uważaj! Rondo!!! AAAA! Radar!!!! Uff. I tak dojechaliśmy do parkingu Point Ar Daf, który miałbyć miejscem startu jutrzejszych zmagań na Pen Y Fan. Postanowiliśmy się na chwilę zatrzymać.

I...

Pierwsze wejście na Pen Y Fan

… zdobyliśmy Pen Y Fan poraz pierwszy w ten weekend. Wyszliśmy na chwilę, a okazało się, że trafiliśmy na tzw. inwersję chmur. Mgła na dole się rozrzedzała i od pewnej wysokości pojawiło się nad nami czyste błękitne niebo i przepiękne słońce. Żal było zawrócić. 

Pakowanie na start

The Shed

Gdyby ktoś z Was, drodzy czytelnicy postanowił wybrać się w te okolice, polecam The Shed, miejsce w którym nocowaliśmy. Okazało się to bardzo przytulne miejsce, z przemiłymi gospodarzami, którzy nawet zrobili nam zakupy, żebyśmy mieli co zjeść na śniadanie. 

Rzymskie drogi

18 styczeń 2025 - Fan Dance po raz pierwszy

Parking na Point ar Daf ma limitowaną ilość miejsc. Żeby spokojnie zaparkować trzeba było być tam o godzinie 6 rano. Tam następuje moje pierwsze spotkanie z Mariuszem (miejscowym kontaktem i skarbnicą wiedzy, jeśli chodzi o to wydarzenie) i Eweliną, która również przyjechała z Polski, by rywalizować na Pen Y Fan. Skupię się jednak na mojej historii. Numery startowe wydawane są dopiero od 7:30. Odprawa o 8:00. Start około 9:00. Praktycznie cały ten czas spedzam z założonym na plecy plecakiem o wadze około 18kg. To chyba adrenalina, ale w ogóle go nie czuję. Później oczywiście odczuję tego konsekwencje, ale to już dobre kilka godzin później. 

Miejsce startu

Czerwona budka

Jeśli myślisz o Wielkiej Brytanii, pierwsze co przychodzi Ci na myśl to pewnie piętrowe autobusy, Big Ben oraz czerwone budki telefoniczne. Jedna z nich wyznacza początek trasy Fan Dance. Dlaczego taka nazwa? Bo dosłownie tańczymy wokół Pen Y Fan. Docieramy na górę, zbiegamy z drugiej strony. Biegniemy do punktu kontrolnego, gdzie następuje nawrotka i tą samą trasą wracamy do czerwonej budki telefonicznej. Proste, prawda? Proste. I nie proste. Trasa ma 24km, ponad 1000 metrów przewyższenia. Jednak prawdziwym wyzwaniem jest tutaj podłoże. Luźne, kamieniste, śliskie od zamarzniętej mgły, śniegu. Z każdym kolejnym krokiem próbujące wykręcić Ci kostkę. 

Od startu na całego

We śnie ujrzał drabinę opartą na ziemi...

…sięgającą swym wierzchołkiem nieba, oraz aniołów bożych, którzy wchodzili w górę i schodzili w dół – Księga Rodzaju 28, 10-22. 

Jednokrotne pokonanie tej trasy jest wymagające, ale przy dobrym przygotowaniu przypomina kolejne wyjście w góry. Jednak w wersji Trinity, wydarzenie na Pen Y Fan robi się czymś o wiele trudniejszym. Trasę przez Pen Y Fan należy pokonac trzykrotnie. To znaczy, że szczyt należy zdobyć 6 razy. Trzy razy należy pokonać odcinek trasy nazywany Drabiną Jakuba – stąd cytat z księgi rodzaju. Jest to bardzo mocno nachylony odcinek drogi, wyglądający trochę jak kamienne schody. Odcinek ten ma około dwóch kilometrów długości i nie pozostawia nikogo obojętnym. Wciąż jednak nie to jest najtrudniejsze. W mojej ocenie, całość jest piekielnie pomyślana, ponieważ każdy ze startów dzieli kilka godzin. Po dotarciu na metę, masz czas wrócić do hotelu, ogrzać się, zacząć się regenerować. A kilka godzin później musisz podjąć decyzję, że jednak wracasz na mróz. Jeśli już wrócisz i wystartujesz, to w połowie trasy czeka wygodny bus, który może zabrać cię spowrotem na miejsce startu. Wcale nie trzeba podchodzić drugi raz. Można się rozgościć w aucie i mieć święty spokoj. Jeśli jednak nie skorzystasz z podwózki, czeka na ciebie powrót właśnie przez Drabinę Jakuba w warunkach ograniczonej do minimum widoczności (zwłaszcza w nocy), przy zamarzającej mgle. 

Trinity

Pen Y Fan nocą

Dobrze, więc. Zaliczyłeś Fan Dance i masz za sobą Dark Trial (bieg nocny). To już koniec! Tak. Masz rację, koniec na 3 godziny. Jeśli bowiem chcesz zaliczyć trinity, znowu musisz wywlec się z ciepłego łóżka, żeby być o 6 rano na miejscu startu. Pamiętaj – liczba miejsc parkingowych jest ograniczona. I znowu – odbiór pakietów o 7:30, odprawa o 8:00 a start około 9:00. I znowu ta sama budka telefoniczna, ten sam szczyt Pen Y Fan, ta sama drabina Jakuba i ten bus kuszący, by zrezygnować. Wszystko to samo, tylko warunki atmosferyczne znowu jakieś inne. Wczoraj słońce na szczycie. Dzisiaj mgła i szron. Jeśli jednak zdecydowałeś się dotrwać do końca, na dole czeka na Ciebie pamiątkowy medal, lub jeśli byłeś pierwszy – dodatkowo obrazek. Tylko tyle i aż tyle. Żadnych fanfar, ceremonii, bicia pokłonów. Po prostu zrobiłeś to dla siebie. Dla mnie nagrodą było ostatnie 300 metrów, które pokonywałem razem z moją córką, która wybiegła do mnie, gdy zobaczyła, że się zbliżam. Wierzcie, że po około 30 godzinach na obrotach, taka drobna sprawa urasta do wielkiej rangi. Emocje działają zupełnie inaczej. Na mecie dowiaduję się, że Ewelina wygrała całe Trinity. Nie było podziału na kategorie mężczyzn i kobiet. Olbrzymi wyczyn.

Pogoda jest bardzo zmienna

Moja historia

Tak w skrócie wyglądała moja historia na Pen Y Fan. Bez sposorów, blasku fleszy, czy wsparcia z zewnątrz. Moim wsparciem była moja żona i córka, które podczas gdy ja byłem w górach, oczekiwały na mnie na parkingu w wynajętym samochodzie – „koczowały”. Później, podczas przejazdów między hotelem a parkingiem, gdy wszystko się zaczynało, robiły za moje dodatkowe pary oczu. Przez cały ten czas byłem swoim kierowcą. Pamiętacie te słynne hasło, gdy celebryci opowiadają o selekcji do wojsk specjalnych – “sprawdzamy jak kandydaci pracują na zmęczeniu”. Czy kierowanie w ruchu lewostronnym na przemian z górskimi rajdami się pod to łapie? 🙂 

Trinity

Sukcesja

Jak wspomniałem wcześniej, mój wyjazd na Fan Dance został zainspirowany wyprawą z 2020r. Wtedy zespół pod znakiem Helicon Tex również pokonał trasę Fan Dance trzykrotnie – wygrywając drużynowo, każdy bieg z osobna oraz całe Trinity. Tak się złożyło, że na przestrzeni ostatnich lat poznałem część z tych osób, a gdy jeden z nich dowiedział się że jadę do Walii podarował mi tzw. Memorial Patch – naszywkę taką, jaką ich drużyna nosiła w 2020r. Podczas biegu czułem , że coś kontynuuję i być może tworzę tradycję Polaków na Fan Dance. Dzięki – nazwijmy Cię na potrzeby tekstu – Numerze 8 🙂

Otrzymana rzepa

Co dalej

Po wszystkim nie było czasu na rozczulanie. Spotkaliśmy się jeszcze z Mariuszem. Zaskoczył mnie wręczając mi coina, który jest mocno powiązany z tematyką biegu. Nie ukrywam, że wzruszyłem się po raz kolejny. Mariusz zna tą trasę na wylot i wie jakiego kalibru to była próba. Tym bardziej cenniejszy był jego gest. No i przecież zrobił to spontanicznie, sam z siebie. Dziękuję.

Z organizatorami na mecie

Trzymaj się lewej strony

Następnego dnia postanowiliśmy zobaczyć Stongehenge. Tym razem ponad 100mil w ruchu lewostronnym nie zrobiło już na mnie takiego wrażenia. Stonehenge natomiast tak. Niesamowite jest to, że Anglikom udało się zachować dookoła tyle pustej przestrzeni i nie uczynić z tego miejsca kolejnego Disneylandu. Same kamienie są oddalone około 2km od wejścia na teren muzeum.

W Stonehenge

To już koniec

Nasz lot był o 6 rano następnego dnia. Wstaliśmy zatem o 3 i udaliśmy się na lotnisko. Tym razem bez niespodzianek i dodatkowych przygód. Około 10 byliśmy już w Krakowie. Fan Dance się dla nas zakończył.

Plecak 18kg
Z Jasonem - organizatorem
Czarująco
I romantycznie
Polska reprezentacja na Fan Dance 2025

Spacerkiem po Beskidach – na Orientację

Spacerek

Prolog

– Zapisałem nas na trasę zaawansowaną

– Ok

Akt 1

– Ale wiesz o co tu chodzi?

– Tak, tak, wiem

– To weź przeczytaj, i jeszcze raz potwierdź, że wiesz o co to chodzi

– Yyyy, no tak, przecież wiem

W końcu zapisałem się na trasę zaawansowaną, mam doświadczenie, przecież czytam już mapę, wiem co to kompas, nawet deklinację nastawiłem w mojej Silvie. Co może pójść nie tak?

– Ok – mówi sympatyczny Pan w biurze zawodów

Akt 2

– Paweł, ale wiesz o co tu chodzi?

– No, tak, wiem, chodziłem już na mapach przekształconych

– Ale wiesz o co w tych tutaj chodzi?

– Ale przecież dostaniemy jeszcze jakąś mapę na starcie?

– No dostaniemy

– No to jak dostaniemy to ogarniemy

– No to ogarniemy…

Akt 3

– Ale ten start to miał być w tej altance piętnaście metrów od parkingu na którym się rejestrowaliśmy

– Nie, nie, na pewno nie

– Ale tam przecież jest meta na tej zaporze, a nie start, i co tu robią Ci wszyscy ludzie, no i przecież minęliśmy ten punkt kontrolny, przecież on powinien być po starcie, a nie przed nim.

– Nie wiem, może trzeba się wrócić, żeby znaleźć punkty

– Chodź wróćmy do tej altanki bo i tak już jesteśmy spóźnieni

Epilog

– O, to wy w końcu! Proszę oto mapa na trasę TZ (zaawansowaną). Już jesteście 20 minut po czasie

Mapa TZ - ale o co tu chodz?

Wstęp

Właściwie powyższy dramat w trzech aktach, mógł zakończyć naszą przygodę ze “Spacerkiem po Beskidach”. Spodziewaliśmy się mapy, dostaliśmy jakiś rebus. Nie chcieliśmy się poddać, zaczęliśmy myśleć i kombinować. Możliwe, że może udałoby się trafić punkt albo dwa, na szczęście jednak Organizator widząc naszą konsternację postanowił wymienić nam “mapę” etapu pierwszego na podstawową (dla początkujących). Tutaj już byliśmy w stanie się połapać i zacząć całkiem fajną przygodę.

Mapa dla początkujących

Spacerkiem po Beskidach

Zawody o wdzięcznej nazwie “Spacerkiem po Beskidach” zorganizowane zostały przez http://krokus.miliardowice.pl/ . Na stronie organizatora można znaleźć informację, że jest to reaktywacja kultowej imprezy z lat 80-tych XX wieku. Impreza była podzielona na 3 etapy, z czego każdy miał trochę inną specyfikę nawigowania.

Etap 1 - Pierwszy śnieg

Etap 1 stanowił rundę  Pucharu Województwa Śląskiego w Marszach na Orientację. Tak, to te Salamandry powyżej w wersji zaawansowanej. Wersja dla początkujących nie wliczała się do tej klasyfikacji. Dla mnie jednak była wystarczająco wymagająca w nawigacji. Trasa prowadziła od parkingu na ulicy Tartacznej w Bielsku Białej do zapory w Wapienicy. Już tutaj okazało się, że organizatorzy mają poczucie humoru i umieścili na trasie punkty fałszywe, tj. identycznie oznakowane jak te, które mieliśmy znaleźć, ale z innym kodem kontrolnym. Zaznaczenie takiego punktu, równało się z błędem i były za to punkty karne. Tutaj chwilkę zajęło nam połapanie się, o co chodzi w Salamandrach. Druga część etapu pierwszego to było podejście na Błatnią niebieskim szlakiem, gdzie od Przykrej, trzeba było trochę zboczyć i poszukać punktów wskazanych na kolejnej mapce. Ostatecznie okazało się, że popełniliśmy kilka błędów (daliśmy się nabrać na dwa fałszywe punkty), ale w ogólnym rozrachunku, wydawało się, że odzyskaliśmy kontrolę nad tym, co się dzieje.

Etap 2 - Z Błatniej na Szyndzielnię przez Szczyrk

Etap 2

Tutaj trzeba trochę napisać o specyfice “Spacerku”. Nie był to typowy marsz na orientację, gdzie od początku do końca trasę planuje się z mapą. Odcinki na orientację, przeplatane były odcinkami marszu po znaczonych szlakach. Tym razem część na orientację była dla nas zrozumiała, bo przypominała to co znaliśmy z dotychczasowych doświadczeń. Punkty były normalnie zaznaczone na mapie. No prawie normalnie, bo część to były kwadraciki z naniesioną topografią, które trzeba było wpasować w mapę na podstawie obserwacji w terenie. Wtedy dopiero można było odczytać położenie punktu. W świetle dnia dało się to zrobić.

Etap 3 - spadające kamienie

Schronisko na Szyndzielni wieczorową porą

Schronisko na Szyndzielni wieczorową porą, już po godzinach pracy kolejki gondolowej ma duży urok. Jest tam wreszcie dużo mniej gwarnie, wręcz pusto. Na jadalni było kilka osób. Ucięliśmy sobie krótką pogawędkę z Organizatorami. Rozmawialiśmy o historii “Spacerku”, o poziomie trudności, o ilości uczestników. Dwie sprawy, które mnie zaskoczyły, to to, że taka długa przerwa była od ostatniego “Spacerku” do jego reaktywacji. Druga, to frekwencja na poziomie około dwudziestu osób. Z drugiej strony widać było, że wydarzenie nie było specjalnie promowane i że w dużej mierze było organizowane dla znajomych, ich znajomych i ludzi związanych z turystyką górską, Beskidami i marszami na orientację. Nie były to typowe zawody biegowe, kto szybciej, tutaj trzeba było główkować. My o zawodach dowiedzieliśmy się przypadkiem, gdzieś pocztą pantoflową. Znajomy, znajomego powiedział, że znajomi biorą w czymś takim udział, przez co dotarło to do kolejnego znajomego. Mi się podobało. Nawet poczułem się pewnie, bo drugi etap poszedł świetnie i już czekałem na kolejne wyzwanie. Liczyłem, że podtrzymamy dobrą passę. No i dostaliśmy kolejną mapę.

Rolling stones

Mapę, która z mapą miała nie wiele wspólnego. Znowu dostaliśmy wycinki terenu, które umieszczone są wzdłuż trasy. Punkt A miał być przy skrzyżowaniu szlaku czerwonego z żółtym, albo coś źle zrozumieliśmy. W każdym razie punkt, w którym zaczęliśmy mierzyć odległość najprawdopodobniej nie był właściwy. Jak znaleźliśmy pierwszy punkt, nie wiedzieliśmy czy to kamień A, B czy C, a że teren był przesunięty, i że było ciemno to zaznaczyliśmy coś, co nam się wydawało.

W międzyczasie zmieniałem jeszcze baterie w latarce po ciemku, bo Paweł poszedł gdzieś dalej w ferworze walki. Za chwilę odnaleźliśmy się i postanowiliśmy że pogramy w totolotka. Limit czasu był 100 minut, więc nie było czasu na wracanie i kombinowanie. W okolicach punktów G i H chyba załapaliśmy w co gramy, rozwidlenie dróg ułatwiło orientację, ale mimo to, nasze działania były dość mgliste. Ostatecznie dotarliśmy do mety. Chcieliśmy uciekać, ale sędzia na punkcie kontrolnym stwierdził, że sprawdzi nam wynik na miejscu. Dalej chcieliśmy uciekać, bo trochę wstyd, ale zostaliśmy, bo jednak trochę śmiesznie. Sędzia się poddał i stwierdził, że “Ojciec se to sam będzie sprawdzać, jak taki etap zaprojektował”. Nie byliśmy pierwszymi, którzy ujechali na kamieniach i pewnie nie ostatnimi. “Ojciec” na  koniec posprawdzał i potwierdził, że klęska była spektakularna. Po drugim etapie zajmowaliśmy pierwsze miejsce. Po etapie nocnym już trzecie (na cztery ekipy początkujące). Co się jednak pośmialiśmy po trasie, to nasze.

Podsumowanie

“Spacerkiem po Beskidach” to dość niszowa impreza organizowana przez pasjonatów dla pasjonatów. Świadczy też o tym jej cena, w ramach której otrzymaliśmy również herbatę (lub piwo) w schronisku, przekąski, czy napój na drogę. Gdyby to wszystko policzyć, okazałoby się, że starczyło pewnie jeszcze tylko na wydrukowanie map. Widać również, że impreza sięga korzeniami lat 80-tych, gdy od ludzi wymagało się myślenia, a także porażka w grze była dopuszczalna, nie wszyscy musieli wtedy ukończyć i nie wszyscy musieli zaliczyć wszystkie zadania. Teraz było podobnie. Jednocześnie organizatorzy byli bardzo mili i chętnie odpowiadali na pytania. Dzięki wariantowi dla początkujących rajd stał się dużo bardziej przystępny, ale wciąż wymagający. Wciąż mieliśmy do przejścia około 30km i pokonaliśmy około 1700m przewyższeń. Wciąż, żeby odnaleźć i zaznaczyć punkty, trzeba było wykazać się umiejętnością czytania map, nawigacji, spostrzegawczością. Nie sprostaliśmy wszystkim zadaniom i wciąż, mamy wiele do nauczenia, raz w temacie nawigacji, ale również w temacie czytania takich przekształconych map. To świetne ćwiczenie dla mózgu. Szare komórki muszą pracować, na szczęście zostały dobrze dotlenione górskim powietrzem. Wciąż zastanawiam się, jak to możliwe, że ludzie radzili sobie z mapami dla zaawansowanych. Też tak chcę! 🙂

Mordownik – czyli przygoda w Beskidzie Wyspowym

Tojad
mordownik - zdjęcie znalezione w Internecie

Mordownik – inaczej Tojad mocny. Roślina występująca w strefie klimatu umiarkowanego, czyli w Polsce też. Jak widać na zdjęciu powyżej – całkiem ładna oraz równie … całkiem trująca. 

Jak?

– Paweł, znasz jakieś fajne biegi na orientację? Zapytałem znad biurka ni z gruchy ni z pietruchy. Bez kontekstu.

– A znam. Za miesiąc jest Mordownik

– O, dobrze brzmi. Idziesz ze mną?  – przyznam się, że spodziewałem się innej odpowiedzi. 

– Chętnie. 

No i poszliśmy. Paweł natomiast okazał się weteranem tego typu imprez. 

Trochę Beskidu Wyspowego

Dlaczego?

Pytanie powyżej nie padłoby, gdyby nie spędzone parę dni wcześniej owocne dwadzieścia cztery godziny, podczas których właśnie nauczyłem się podstaw nawigacji w terenie. Niestety, nie zaliczyłem wtedy ostatniego postawionego przede mną zadania, gdzie zamiast czterech wyznaczonych punktów, odnalazłem tylko dwa, a zbliżający się limit czasu spowodował, że wróciłem do bazy z podkulonym ogonem, ale co w Vegas zostaje w Vegas, zatem szczegóły zostaną dla mnie. Ponieważ był to mój pierwszy od dzieciństwa kontakt z kompasem i nawigacją w terenie nie uznałem tego za porażkę, a wręcz zmotywowało mnie do dalszej pracy. W końcu przyjdzie czas wrócić do “Vegas”! (uśmiecham się na samą myśl – “Fake it until you make it” – znacie to?)

Ukryty punkt kontrolny

Co to?

Mordownik to zawody na orientację. Piesze lub rowerowe. Trasy piesze 10km, 25km i 50km – w założeniu oczywiście – pamiętać należy, że końcowy przebyty dystans zależy od nawigatora. Trasa rowerowa wg organizatora miała liczyć 100km. Zawody odbywały się w Łącku w Beskidzie Wyspowym. Zapewniło to niesamowite wrażenia estetyczne i urozmaiconą trasę. 

Założenia

Wcale nie pozowane

Już przed startem ustaliłem z Pawłem, że moim celem jest zabawa z mapą, spokojne planowanie trasy i analizowanie przebytego terenu. Tak, żebym koniec końców patrząc na mapę umiał bezbłędnie interpretować oznaczenia znajdujące się na niej z punktami w terenie. Nauka planowania trasy była dla mnie najważniejsza – identyfikacja wzniesień, charakterystycznych punktów orientacyjnych. Najważniejsze było spełnienie zasady: w każdym momencie wiesz, w którym miejscu na mapie się znajdujesz. Ostatnim założeniem było, że nie biegamy. Pracy z mapą na zmęczeniu nauczę się jak już dobrze opanuję podstawy. Także, korzystamy z kompasu, mierzymy odległości na mapie i liczymy parokroki. 

Padało? Czy kondensacja pary? Jak myślisz?

Trasa

Wybraliśmy trasę TP25. Bardzo fajnie poprowadzona, przez ciekawe miejsca widokowe w Beskidzie Wyspowym. To był mój pierwszy raz w tej okolicy, i myślę, że dzięki tej trasie zobaczyłem dość sporo charakterystycznych miejsc. Począwszy od wieży widokowej na górze Modyń, skończywszy na Cmentarzu Cholerycznym w Zagorzynie. Przy okazji, przyswoiliśmy również trochę informacji o nietoperzach, poćwiczyliśmy alfabet Morsa i przypomnieliśmy sobie jak wiązać węzeł ratunkowy. Trasa była skonstruowana tak, że do większości miejsc można było dojść drogami, czy ścieżkami, jednak nie byłbym sobą, gdybym choć raz nie zamoczył butów. Przejście strumieniem do punktu kontrolnego było zbyt kuszące, by podążać ścieżką – mimo, że zaoszczędziliśmy w ten sposób tylko około pół kilometra, i pewnie ze względu na trudniejszą trasę zero czasu, przez chwilę uśmiech zamieścił na twarzy jeszcze bardziej. Mokre buty do końca trasy przypominały o fajnym fragmencie marszu. Było, jeszcze kilka fragmentów trasy, które pokonywaliśmy na azymut, ale tak jak napisałem wcześniej – nie taka była jej charakterystyka. Można było przejść suchą stopą. 

Zawsze wiem, gdzie jestem na mapie

Do ambony

Zasada jest prosta, nie wiesz dokładnie gdzie jesteś, wracasz biegiem do ostatniego punktu, którego jesteś pewny, wyznaczasz trasę od nowa, mierzysz odległość do najbliższego punktu charakterystycznego, idziesz i liczysz parokroki. Jeśli doliczysz do końca, a puktu nie ma, dokładasz dziesięć procent i idziesz dalej. Jeśli nie znajdziesz punktu, musisz podjąć decyzję, brniesz dalej o kolejne dziesięć procent, lub wracasz do punktu kontrolnego. Ważne jest, żeby wiedzieć kiedy zawrócić. 

Celebracja na punkcie kontrolnym

Każda decyzja jest lepsza od jej braku

Przez ponad dziewięćdziesiąt pięć procent trasy udało nam się przestrzegać powyższej zasady. Kryzys przyszedł, przed samym końcem, gdzie układ ścieżek okazał się na tyle mylący, że weszliśmy w taką, która prowadziła niemal identycznie do obranej przez nas na mapie. Chwilę, później już coś się nie zgadzało, ale byliśmy tak pewni swego, że nie zmierzyliśmy odległości. Ostatecznie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy, ale tak z dokładnością do 300 metrów. Decyzja była, że nie wracamy, obieramy inną ścieżkę, która prowadziła w naszym kierunku i wychodzimy gdzieś na drodze asfaltowej, do której mieliśmy dotrzeć. Tyle, że nie wiedzieliśmy, w którym punkcie dokładnie. Decyzja o braku powrotu do miejsca, które znamy, spowodowała, że musieliśmy przejść się parę razy asfaltem tam i spowrotem, zanim znaleźliśmy charakterystyczne skrzyżowanie, na którym można było dobrze zorientować mapę i ustalić czy układ dróg zgadza się z tym co widzimy na papierze. Udało się, tym razem. Lepiej nie łamać zasad. 

Strumyczkiem opodal krzaczka, napadła nas kaczka dziwaczka

Podziw i szacunek

Jestem pełen podziwu dla ludzi, którzy startują w tego typu zawodach. Moim zdaniem jest to jeden z trudniejszych rodzajów aktywności fizycznej, ponieważ oprócz dobrej kondycji wymaga również cały czas sprawnego umysłu. Spodziewałem się, że spotkam samych sportowców, profesjonalistów itp. jednak przekrój osób startujących na trasie TP25 był ogromny. Przez niemal całą trasę, co któryś punkt kontrolny spotykaliśmy parę – tata z dziesięcioletnią dziewczynką. Bardzo dobrze nawigowali, i na całej trasie mieli bardzo podobny wynik do naszego. Były też osoby starsze, na oko w wieku emerytalnym, które swoim przykładem, mogłyby zachęcić nie jedną młodszą osobę do aktywności fizycznej. Życzę Wam jeszcze wielu takich zawodów. Oczywiście były też osoby, dla których priorytetem był czas, i które biegały od punktu do punktu. Dla każdego jednak ważne było co innego i myślę, że organizator zapewnił wszystkim możliwość świetnej zabawy. 

Jeden z punktów kontrolnych - Cmentarz choleryczny

Wsiąkłem

Już rozglądam się za kolejnym tego typu biegiem. Myślę, że Mordownik postawił wysoko poprzeczkę – malownicze miejsce zawodów, aktualna mapa w fajnej skali 1:40 000, trasa poprowadzona w sposób umożliwiający wybór kilku ciekawych wariantów. Punkty kontrolne w ciekawych, często nieoczywistych miejscach. Za rok na pewno wrócę, chociaż pewnie na dłuższą trasę. A tymczasem jeszcze podszkolę się z nawigacji na innych biegach. Dzięki Pawłowi i jego pomysłowi, żeby jechać na Mordownik otworzyły się przede mną nowe możliwości. Jest pięknie!

Wpuszczeni w kanał(y) – czyli XIII Bieg Morskiego Komandosa

Gdzień na trasie

Niezwykłe jest to, co jest nie zwykłe

– Nie dostanę urlopu na piątek – powiedziała M.

– Ale jak to nie dostaniesz? Przecież ten weekend mamy zarezerwowany już od zeszłego roku? – powiedział zdezorientowany T.

– No nie dostanę – powiedziała smutna M.

– Dobra, to jadę sam a Wy dojedziecie w sobotę – podjął decyzję T.

– Jeszcze się zdziwisz jak będę czekać do soboty – stwierdziła wyzywająco M. – Gdy dzieją się fajne rzeczy, ja tam muszę być z Tobą.

Brawo Two Zero

Podróż do Gdyni minęła pod znakiem historii ze świata Wojsk Specjalnych. Całkowicie przypadkiem (tak, naprawdę :)), dzień wcześniej wpadła mi w ręce książka Andyego McNab, oparta na prawdziwych przeżyciach autora, opisująca odwrót grupy komandosów SAS po nieudanej misji sabotażowej, głęboko na terenie Iraku, podczas wojny o Kuwejt. Gdy zostali wykryci, a komunikacja z bazą zawiodła, członkowie oddziału postanowili wycofać się na piechotę w kierunku oddalonej o 120 km Syrii. Ostatecznie musieli pokonać dużo dłuższy dystans, na wrogim terenie. Całości nie ułatwiała pogoda. Jaki był rezultat tej akcji – nie zdradzę. Kto wie, ten wie, a kto nie wie, możliwe że ta krótka notka zachęci go do lektury. Czytając, powtarzałem sobie, że jeśli braknie sił na Kolibkach, to przypomnę sobię, że mój plecak waży tylko kilka kilogramów, działam tylko kilka godzin, nie marznę, nikt do mnie nie strzela, więc radę zwyczajnie sobie dam. Chłopaki z SAS nie mieli tak komfortowo.

Wyjątkowość

Rozgrzewka

XIII BMK w ogóle było jakieś takie wyjątkowe. Jak nigdy dotąd, nie przygotowywałem się jakoś specjalnie (błąd za który przyszło mi zapłacić…), jak nigdy dotąd na start przyszedłem sam i jak nigdy dotąd się nie spóźniłem. Najbardziej jednak wyjątkowe było to, że po dotarciu na miejsce, tym razem nie musiałem kroczyć sam. Tym razem, wielu z zawodników startujących w tym roku, nie było już dla mnie anonimowymi osobami. Z kilkoma osobami rozmawiałem wcześniej na innych biegach militarnych, kilka innych poznałem przez internet dzięki grupie, która jak sama się określa, zrzesza szanowne grono “uciekinierów z psychiatryka”. Niektórych rozpoznałem po narzepkach grupy. Wisienką na torcie był moment, w którym na plażę weszli Krzysztof z Magdaleną. Po krótkiej rozmowie, wręczyli mi mojego własnego rzepa identyfikującego mnie jako członka grupy Sfora BMK. Poczułem, się w tej chwili wyjątkowo – w końcu to BMK ostatecznie spowodowało moją fascynację tematyką biegów mundurowych, a bycie częścią jego sfory, grupy pasjonatów, to świetne uczucie. Wyjątkowe, było też to, że w tym roku po raz pierwszy przepustowość kanałów pod CH Klif była ok i nikt przede mną nie utknął w tunelu

Naprzód, naprzód, naprzód...

Zanim padły słowa powyżej odbyła się tradycyjna rozgrzewka, pełna tradycyjnego “słodkiego pierdolenia”. My sobie leżeliśmy w morzu, delektując się szumem fal, których w sumie to prawie nie było i słuchaliśmy odprawy o tym ile to niebezpieczeństw, bakterii, syfu, sinic, możliwych utonięć, zasłabnięć itp. czeka na nas na trasie. Ludzie leżą, słuchają i się śmieją, a to tylko może tiki nerwowe? Po zawodnikach BMK nigdy nie wiadomo. Później już odpowiednio przygotowaniu ruszyliśmy na start.

Deja Vu

Teraz kilka suchych faktów, dla rzetelności reporterskiej. Trasa biegu była bardzo zbliżona do zeszłorocznej (troszeczkę krótsza) i wg. zegarka liczyła około 22km. Teoretycznie powinno być więc łatwiej, a biorąc pod uwagę moje wyniki z zeszłych lat, magiczny limit powinien zostać złamany. Różnicę zrobiła temperatura (nie wiem ile było dokładnie stopni, ale ciepło), która sprawiła że zabrany ze sobą na trasę zapas wody bardzo szybko się kurczył, oraz moje podejście do treningu w tym roku. Do tegorocznego BMK podszedłem z marszu, bez specjalnych przygotowań, wybiegań. Mało też w tym roku było wycieczek górskich.  Do 14 km jeszcze się jakoś trzymałem. Przełomowy moment nastąpił na przeszkodzie na drugiej pętli, gdzie do pokonania była belka, po której można było się wdrapać i przeskoczyć na drugą stronę, bądź jeśli ktoś jest bardzo odważny spróbować na nią wbiegnąć. Na pierwszej pętli, belka jeszcze nie była ubłocona, więc przeskoczyłem bez problemu, na drugiej siłowałem się z nią dobrych parę chwil bez skutku. Na szczęście, nadeszli koledzy ze Sfory i dosłownie mnie tam wepchnęli. Później już nie było takich wpadek, ale moje tempo też mocno siadło. Ostatecznie, ukończyłem w czasie poniżej 6 godzin, prawie godzinę gorzej niż 2 poprzednie edycje. Właściwie, przez moment miałem nawet ochotę zrezygnować, ale jak dotarło do mnie, z jakim rzepem na ramieniu biegnę, to mi przeszło. Takiej szydery bym nie zniósł :). No i w pewnym momencie usłyszałem jak moja córka krzyczy “Tatuś, tatuś”. M. dotarła jak obiecała. Nie mogło już więc być inaczej, trzeba było dotrwać do mety, choćby na czworaka. Tak to już jest, że BMK obnaży wszystkie Twoje słabości i błędy. Walka trwa. Za rok przecież kolejna edycja.

Celowo nie opisuję dokładnie trasy, jeśli ktoś jest ciekawy odsyłam do relacji z poprzednich edycji dostępnych na blogu.

Link do relacji z edycji 2021

Link do relacji z edycji 2020

Meta

Na mecie medal, piwko i chwila radości. Teraz można zacząć świętować. Chwila, napisałem medal? Tak, w tym roku był kawałek metalu na sznurku. Przez ostatnie dwa lata nagrodą pamiątkową za pokonanie trasy w jednej z bojowych kategorii był coin (niestety przez wielu krytykowany). Osobiście wolałem formę monety, ale medal też będzie wisiał dumnie w eksponowanym miejscu. A Maciek ze Sfory, wykombinował jak do medalu przyczepić odznaki, z ostatnich trzech biegów. Zatem wszystko było przemyślane i na miejscu! Szanowni organizatorzy – fajnie, że to robicie. Nie przestawajcie.

Legitymacja służbowa

Ponieważ jestem wielkim fanem biegu i wszystkiego co z nim związane, oczywiście nie mogłem zapomnieć o legitymacji. To był mój trzeci BMK, zatem odebrałem swoją trzecią odznakę. Tym razem brązową – do srebrnej i złotej którą już mam. Kolekcja jeszcze nie jest pełna i do kompletu została odznaka honorowa – platynowa. Tutaj, niestety mała łyżka dziegciu wpadła do miodu – organizatorzy obiecywali podczas XI edycji, że osoby, które ukończą tą edycję, oraz edycję XII i XIII w jednej z kategorii bojowych (HARD, HARD X, HARD Historyczny, HARD Team) otrzymają platynową odznakę honorową z pominięciem brązowej. W moim przypadku tak się nie stało, mimo spełnienia warunków. Zamieszanie wynikło z tego, że w poprzednim roku nie miałem legitymacji ze sobą, dlatego zabrakło wpisu (mimo odebranej odznaki, co zostało odnotowane w jakimś dzienniku). Dziewczyny w biurze zawodów, nie słuchały co mam do powiedzenia. Wydały brązową odznakę, wbiły pieczątkę w miejscu złotej z zeszłego roku z dzisiejszą datą i po temacie. Taka uroda tego biegu, łatwo zostać zaklasyfikowany jako męczydupix i spławiony. Plus z tej sytuacji jest taki, że posiadam teraz wszystkie odznaki zwykłe, i w chwili zdobycia platynowej będę miał komplet (włącznie z brązową). A co jeszcze daje legitymacja? Wg niektórych – nadzieję w mroku, wg innych – zniżkę na wodę z morza. Jeszcze inni podrywają na nią dziewczyny w barach. Są też tacy, którzy całkiem o niej zapomnieli – wtedy nie daje nic.

Firetest

Wieczór tym razem również był wyjątkowy, bo w towarzystwie Sfory. Dawno nie widziałem tylu pozytywnych ludzi w jednym miejscu. Dziękuję za możliwość rozmowy z Wami, na wiele różnych tematów, od tych całkiem luźnych, do takich które rozwinęły moją wiedzę na tematy związane z naszym hobby, informacje o innych biegach militarnych i nie tylko militarnych, czy ciekawych szkoleniach wojskowych dostępnych na rynku cywilnym. Dobrze wiedzieć, że jeśli potrzebowałbym pary na Grom Challenge, czy jeśli chciałbym sformować Team na przyszłoroczne BMK to mam gdzie szukać.

Sfora BMK 2022
Sfora BMK - 2022

Małe BMK

Tegoroczne BMK było dziecinnie proste

Na drugi dzień, tradycyjnie odbył się Bieg Małego Komandosa. Tam również wystawiłem swoją małą zawodniczkę. Nic nie mogło jej powstrzymać! Jestem dumny! Chociaż dzień wcześniej zastanawiałem się, czy jestem dobrym tatą i czy powinienem dziecko chwalić czy jednak okrzyczeć. Zresztą zobaczcie sami na zdjęciu powyżej. Czego się jednak spodziewać, jeśli dziecko już pół życia startuje w BMK.

Moja medalistka
Uwierzycie, że już pół życia startuję w BMK?

De oppresso liber

Łacińska sentencja, którą bardzo trudno przetłumaczyć na język polski. Cierpienie wyzwala? Metamorfoza z człowieka cierpiącego w człowieka wolnego? No i motto sił specjalnych wojsk USA. Tak mówią, ale co to oznacza? I czy wogóle cokolwiek.

Idź swoją drogą

Ważenie plecaka

Jakakolwiek by nie była. Ma być Twoja. Jeśli chcesz siedzieć przed telewizorem i jeść popcorn – zrób to! Jeśli wygodnie Ci w ciepłym łóżku i nie masz ochoty wstawać w środku nocy i wyruszać w nieznane – rozumiem. Dopóki jest to Twoja droga. Można też wstać w środku nocy  i wyruszyć w podróż w nieznane, żeby chociaż trochę poczuć się jak wilk. Wyruszyć w grupie, wykonać zadanie, zmierzyć się ze sobą własnymi ograniczeniami. Bo taka właśnie jest selekcja.

Trochę piździ

Maraton Selekcja - o co tu chodzi

Maraton Selekcja – wydarzenie w Bieszczadach upamiętniające pierwszego, tragicznie zmarłego, dowódcę jednostki wojskowej AGAT z Gliwic – Sławomira Berdychowskiego. Kim był i co zrobił dowiedziałem się właśnie dzięki temu wydarzeniu. I chociaż nie jestem w żaden sposób związany z wojskiem w swoim codziennym życiu, jestem zafascynowany tym w jaki sposób koledzy i byli podwładni postanowili uczcić jego pamięć. Na pewno świadczy to o tym jakim był człowiekiem. Dla mnie to wydarzenie to przede wszystkim okazja do rywalizacji z innymi fanami biegów mundurowych oraz okazja do doświadczenia czegoś nowego. Zaproszenie do świata sił specjalnych. Zgodnie z informacjami na stronie organizatora – maraton jest nieodłączną częścią selekcji. Różnica jest taka, że w prawdziwym świecie odbywa się po kilku męczących dniach spędzonych w górach. Tutaj jesteśmy wypoczęci. Plecak na wydarzeniu to minimum 10 kg. Na selekcji dochodzi do 20kg. Dystans dla nas to około 25 – 35 km. Na selekcji to ponad 40 km. Tutaj i tutaj nie jest on jednak znany. Reszta specyfiki maratonu na selekcji jest zachowana (jeśli wierzyć organizatorowi, ale kto tam wojsko wie – niech mają swoje legendy i tajemnice)

Oczekiwania, kontra rzeczywistość

Trudno powiedzieć czy miałem jakiekolwiek oczekiwania co do tej imprezy, poza jednym – spodziewałem się że będzie ciężko, że walka będzie się tutaj toczyć o doczłapanie do mety w limicie czasu. Przeczytałem regulamin, później odprawę w wersji elektronicznej. Pół godziny przed startem odprawa techniczna – pogadali, pożartowali, podgrzali atmosferę, no i pojawił się Zachar – pomysłodawca imprezy (a na pewno jej twarz). Później komenda – Selekcja za mną – i poszliśmy sobie w kierunku… no właśnie – ciężarówek! Do protokołu – temperatura powietrza to około minus 4 stopnie Celsjusza.

Limuzyny czekają

Jazda

Po jakimś czasie, w akompaniamencie huku z petar, zostaliśmy rozładowani z ciężarówek. Pierwsze zadanie – dotrzeć do punktu kontrolnego. Mamy na to dwie godziny. Tylko gdzie jest punkt kontrolny? Nikt nie wie. Nie wiadomo jak rozłożyć siły. Nie zdążysz –  dyskwalifikacja (można biec dalej, ale już poza konkursem). Pierwsze podejście – nic strasznego – w Beskidach szlajam się po trudniejszych szlakach. Trzeba zamoczyć buty – ok, znam to dobrze. Gubię trasę (oznakowana taśmami co jakiś czas) i już nie jest ok, robi się nerwowo. Gdzie ta taśma. Wracam do poprzedniej. Okazało się, że ścieżka, która wydawała się oczywista wcale taka nie była. Jest kolejna taśma – ja mam 10 minut w plecy i nietęgą minę. Chcę zdążyć a nie wiem gdzie. Teraz trzeba biec szybciej…

Strzelnica

Punktem kontrolnym okazała się strzelnica. Kilka chwil na pobranie sprzętu i ochłonięcie. 5 strzałów w celu i chcę biec dalej, tyle że nie ma gdzie. Mamy przejść kilkaset metrów dalej i poczekać na transport. No co jest k…a to jest bieg, czy jakieś jeżdżenie. Ale ok. Selekcja to selekcja. Każą czekać, trzeba czekać. No i stoimy tak ponad pół godziny w mokrych butach. Temperatura powietrza może w okolicach zera. Całkiem przyjemnie. No i od razu wiadomo po co są plecaki. Dobrze dobrane wyposażenie (kurtka przeciwwiatrowa i rękawiczki i można żyć). 

Akcja dezorientacja

Woda

No i znowu wywieziono nas na drugi koniec Bieszczad. Fajnie. Można pozwiedzać. Tym razem już bez dodatkowego limitu (poza regulaminowymi 8 godzinami na ukończenie) można sobie połazić po górach i popodziwiać widoki. A jest co podziwiać. Po drodze mijamy kilka szczytów  m.in Stryb czy Duże Jasło. Widoki przepiękne. Są też działania wybijające z rytmu: biegniesz trasą Hard czy zwykłą pyta żołnierz. Nie ma złych decyzji. Każda może być krótsza lub dłuższa, cięższa lub lżejsza. Ja wybieram Hard i idę wprost ze szlaku w stromiznę w las. Po szlakach połażę sobie samemu.

Jasło

Aleja liczb

Gdy zobaczyłem to zadanie,  za punkt honoru wziąłem sobie to żeby je wykonać. Idąc pod górę co jakiś czas napotykaliśmy pary: liczba słowo (kilka słów), do zapamiętania i powtórzenia przed metą. Karą za każdą pomyłkę miało być 10 burpees. Nie wiedzieliśmy ile par jest po drodze, więc trzeba było mieć oczy otwarte. I tak sobie szedłem i powtarzałem kolejne napotkane pary w myślach. O cholera chyba nie lubią tu Niemców myślałem (20 – Die! 21 – De), no i chyba coś nie tak z ich angielskim (10 Do or) – po co ta spacja w tych drzwiach. Chyba że dziurawe. Zmęczony człowiek nie myśli do końca logicznie, ale za to dobrze zapamiętuje. Zależało mi. Uznałem, że skoro takie jest zadanie to trzeba je wykonać. Chcę tylko dotrzeć do mety, ukończyć selekcje i móc powiedzieć że wykonałem swoje zadania. I tak wyryło mi się w głowie;

 

Pamiętasz wierszyk?

5 Semper 09  Fi 10  Do or 20  die! 21 De 01  Opresso 07  Liber 10  Siła i Ogień 39  Po nas tylko 40 Zgliszcza 73 Czarny 09 Nie poddawaj się 02 Idź 20 własną 16 drogą. Sensowne prawda? Ja dopiero ma mecie zrozumiałem „Do or die!” oraz „De opresso liber”. Jestem pewny, że cyfry też były znaczące. Nie wszystkie rozgryzłem. Szedłem i powtarzałem sobie to w głowie przez następne kilometry. Taka mantra. Przed metą podałem liczby bezbłędnie,  co ucieszyło mnie chyba najbardziej z całego wydarzenia. Tak jak pisałem, zależało mi a to zadanie było najtrudniejsze. I nie chodziło tutaj o burpees. Chciałem wykonać zadanie a nie wykupywać karą. 

 

Ostatnia misja

Na koniec rozdanie nagród dla najlepszych. Przemówienia, uściski. Gratulacje dla najszybszych. Ja cieszę się, że uczestniczyłem. To moja nagroda. Zachar mówi, że za trasę hard należy się bonifikata czasowa. Sprawdzam wyniki – nie mam (inni mają). Nie odpuszczę. Jestem po selekcji. Idę zapytać. Przy okazji prosząc o pamiątkowe zdjęcie. Dzięki! Zamieszczam je tutaj. Fajnie spotkać człowieka, którego się obserwuje na portalu społecznościowym osobiście i przekonać się że można normalnie rozmawiać. Dostaje namiary na ludzi, którzy notowali kto biegł którą trasą – żołnierze WOT. Oni odsyłają mnie do ludzi od pomiaru czasu. Ci znów do WOT. WOT woła dowódcę. Sprawdzają listy. Jestem. Podobno byłem w jakiejś ucieczce. Nie ważne. Mój numer trafia do punktu pomiaru czasu i kończę na 15 miejscu wśród cywili i 55 w ogóle. I tu i tu 2/3 ludzi za mną.  Niby nieistotne, ale cieszy. Wciąż czuję się nie na miejscu w tym towarzystwie. Niepotrzebnie. Przez ostatnie kilka lat zrobiłem dobra robotę. 

Z Zacharem

Podsumowanie

Maraton selekcja to świetnie zorganizowane wydarzenie. Organizatorom należą się wielkie brawa za przygotowanie trasy i atmosferę. Jest gęsta. W powietrzu czuć przygodę i adrenalinę. Jest to świetne wydarzenie dla kogoś, kto chce przez chwilę poczuć się jak żołnierz. Po ilości mundurowych na starcie wnioskuję, że dla nich również jest to interesujące wydarzenie.  Co do poziomu trudności, na pewno jest to wyzwanie, jednak wciąż jest to zabawa, moim zdaniem dobrze wyważone jak na imprezę jednodniową. Po weekendzie każdy z nas musi wrócić do rzeczywistości. Jednak ciekawy jestem coby było gdyby była to prawdziwa selekcja, a ja na mecie usłyszałbym „Ok, zrobiłeś to, ale teraz kolejne kółko…”