O bieganiu, sporcie, życiu ogółem z przymrużeniem oka.
No bo właściwie gdzie miało być, no i po co. I dlaczego? No bo właśnie… eeee. No dobra, i co dalej. I gdzie w tym wszystkim sens jest? Nie ma? No i słusznie, bo to co napisałem wyżej jest całkowicie bez ładu i składu. I porządku też w tym żadnego. W sumie tak jak wczorajsza wycieczka. Może jednak, gdzieś jest sens ukryty? Alegoria goni alegorię, jeszcze tylko onomatopei brakuje. Kurła, ale kyrk – powiedziałby nosacz Janusz.
Ale lubię to słowo. Zawsze mnie śmieszy, nie tylko czasem 🙂 Onomatopeja, nie “bum”. Ale jednak “bum”, jest chwila czasu i pomysł no to ruszamy. Znowu w te góry. Tam gdzie zawsze, ale jednak bez celu. Gdzieś jest lecz nie wiadomo gdzie.
Zamiast Bielska jest, Szczyrk. Zamiast Błatniej jest Klimczok, a gdy stajemy na Przełęczy Karkoszczońskiej okazuje się, że jednak zamiast na Klimczok to pójdziemy sobie na Kotarz. Bo w sumie to nam się nie chce, a tam przecież bardziej płasko. No i w sumie mówią na znaku, że tam też jakaś budka jest z jedzeniem, to może obiad sobie zjemy.
Bo raz jest słońce, a raz… też słońce 🙂 haha, to może jednak pogoda jest zdecydowana. No ale dlaczego raz bardziej jesień przypomina, a raz już nawet trochę zimę? Dobrze też widzieć, że mimo przeciwności stoki narciarskie są naśnieżane – takie światło w tunelu. “Człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać” – Pablo Quelo… no dobra Ernest Hemingway – macie mnie – stary człowiek, a jednak mógł.
Bo nie licząc stukotu kijków, pewnej ekspresowej Pani, która minęła nas w drodze na Kotarz, byliśmy tylko my i my. I jak już przestawałem gadać, to było tak dziwnie cicho. Nienaturalnie wręcz. I gdy już dotarliśmy na Kotarz i okazało się, że jednak budka jest, ale nieczynna (o czym zresztą informacja jest na Facebooku, więc do nikogo nie mamy pretensji), usiedliśmy na ławeczce, napiliśmy się wody no i posłuchaliśmy tej przyrody… Czyżbym przypadkiem ułożył Haiku? Pewnie… nie, ale znowu użyłem dziś mądrego słowa. Ale faza.
… dzień się kończy. Idziemy sobie zatem spowrotem czerwony szlakiem i podziwiamy zachód słońca. Dziwne, nigdy na to nie miałem czasu. W górach nie miałem, w domu nie miałem, nad morzem nie miałem. I co z tego, że teoretycznie miałem wtedy wolne, jak przecież i tak wszystko robiłem szybko… No to teraz wolno, siadamy na pieńkach i podziwiamy.
… że im częściej człowiek w nich przebywa, tym bardziej się w nich zatapia. Ja na razie po łydki (co widać na zdjęciu poniżej).
Miłego dnia!
Czasem trzeba się przewietrzyć tak dla zdrowia. Trzeba przyznać, że przez ostatnie dwa miesiące totalnie olałem aktywność na świeżym powietrzu (na temat tej świeżości można by wiele artykułów naukowych i pseudonaukowych napisać.). Generalnie, nie chciało mi się, zrobiłem swoje i tyle. Dodatkowo praca z domu, zamkniecie siłowni dla indywidualnych treningów. No lipa. W końcu jednak zew natury okazał się silniejszy – trzeba się zmęczyć i pooddychać pełną piersią.
Tym razem wybór padł na Krawców Wierch. Dlaczego tam? Jeszcze nigdy tam nie byłem – po prostu. Znajdujące się tam schronisko jest bliźniakiem tego na Rycerzowej – chciałem porównać. I rzeczywiście, prawie identycznie wygląda, jest nawet rozległa hala, ołtarz. Widoki ciężko porównać bo po krótkiej chwili względnej widoczności, naszła nas chmura i zrobiło się mistycznie, czy tam horrorowato (jak kto woli) Do środka wejść nie można – Covid Najntin…. (chociaż jak sama nazwa wskazuje młodzieży on nie rusza, rozumiecie taki suchar Najn, że nie – tin że nastolatek…. – głupie, ale teraz mi do głowy przyszło).
To był cel minimum. Po dwóch miesiącach w domu nie jest łatwo łazić pod górkę i nie ukrywam, że dostałem niezłej zadyszki. Trzymać fason musiałem, bo tym razem nie pojechałem sam tylko z kolegą z Carbon Silesia Sport – Mateuszem. No i gdy ja siedziałem w domu i zbijałem bąki, on czynnie biegał w OCRach. Trochę płuca mi brakowało.
Cel maksimum to przejście niebieskim szlakiem wzdłuż granicy Polsko-Słowackiej do schroniska na Hali Rysiance (po drodze Trzy Kopce). Tutaj już się szło przyjemnie, trochę góra, trochę dół – nawet podejście na Trzy Kopce okazało się w porządku – chociaż na mapie trochę straszy… (tj. normalnie to nie straszy, ale 31.10 więc dla niektórych jest to Helloween. Mnie postraszyło na pierwszym podejściu, zatem respekt do drugiego był).
Trzy Kopce to takie trochę rozczarowanie – nawet tabliczki nie było, że to tu. W sumie taki to szczyt, że po prostu stoi się w lesie i decyduje, czy dalej w prawo na Halę Miziową i może na Pilsko, a może w lewo na Rysiankę. My na Rysiankę – i znowu mi płuca brakło na ostatnim podejściu – no koszmar jakiś…. :). Przyspieszenia dostałem, gdy poczułem pomidorową. Fajnego kota mają na Rysiance – taki nieprzyjazny z gęby, ale miły i puszysty w dotyku – wtedy nawet jego gęba robi się bardziej przyjazna. Pomidorowa trzyma poziom, bo ciepła. W koktajlu jagodowym jakby mniej jagód niż zwykle, ale też może być. Popas jest krótki, bo jadalnia nieczynna i trzeba działać na dworze. Widoki przepiękne, jak to na Rysiance przy dobrej widoczności. Widać nawet tatry, których szczyty w oddali przebijają się przez chmury. Coś wspaniałego – wyglądają jak góry lodowe.
Wracamy, trochę omyłkowo, żółtym szlakiem przez Halę Redykalną – wyszyło lepiej niż było planowane, bo widoki piękne. Czasem dobrze, jak się szlaki pomieszają. Jeszcze chwila i koniec wycieczki, przy parkingu w Złatnej – gdzie wszystko się zaczęło.
– parkingi w Zlatnej są monitorowane
– pomidorowa na Rysiance – 10 PLN
‘Tam się wszystko zaczęło. Chyba jeszcze w podstawówce na wycieczce szkolnej. Wtedy to były 3 dni ciężkiego marszu i dwa noclegi – jeden na Wielkiej Raczy, a drugi na Przegibku. Po drodze zahaczyliśmy chyba o Rycerzową. Jakiś czas później (gdy już rodzice pozwolili na wycieczki bez opiekunów) powtórzyłem to z kumplem. Tak Łukasz, o Tobie mowa. Również było ciężko: 3 dni, z dwoma noclegami. I rzeczywiście pamiętam, że wróciłem styrany. Teraz myślę, że to chyba te browary w plecaku tyle ważyły 😊
No i były wielkie plany na Babią Górę, miał być wyjazd o 6 rano itd. Skończyło się na powrocie do dzieciństwa, czyli pętli – Rycerka Górna – Przegibek – Wielka Racza – Rycerka Górna. Wystartowałem o 16, więc miałem do zmroku jakieś 5 godzin. Trasa liczy dokładnie 21 kilometrów i jest na niej (wg zegarka) 838 metrów wznoszenia (i tyle samo opadania) – większość przypada na podejście na Przegibek. Później już trochę w górę i w dół, a ostatnie 5 kilometrów z Wielkiej Raczy to już przepaść 😊 tyle, że po kamienistej drodze, czego nie znoszę.
Jak łatwo policzyć, żeby zdążyć przed zmrokiem musiałem poruszać się w tempie 4km na godzinę. Żeby wrócić do domu na 22, tempo musiało wzrosnąć do 5 km na godzinę. Chciałem się wyspać przed pracą, więc wybrałem tą drugą opcję. Wg mapy szlak jest przewidziany na 7:30 h więc w sumie nie wiedziałem, co się wydarzy. Latarkę zabrałem. W plecaku pakiet nienaruszalnych 3 butelek 1.5 litra wody plus 0,7 izotonika i 1,5l wody naruszalnej + przekąski. Czyli na starcie jakieś 7.5 kg. Na koniec jakieś 5 kg. Czyli lekko, ale nie za lekko. Trzeba przyzwyczajać plecy przed BMK, a z drugiej strony mało czasu. Trener (pozdrowienia Michał 😊 ) zalecił robić co 15 minut przerwę na 15 przysiadów. Zacząłem od 60 minuty, gdy okazało się, że trasę na Przegibek pokonałem w 40 minut (mapowo 1:40h) od mojego punktu startu. Stamtąd szlak pokazuje 3:40h na Wielką Raczę. Już wiedziałem, że zdążę, więc można było wykonać zalecenia. Odnotowano 180 przysiadów 😊
Trasa jest przepiękna. Uwielbiam Beskidy. Ta część charakteryzuje się przepięknymi łąkami. W wielu miejscach las się przerzedza, a oczom piechura ukazują się niesamowite panoramy. Ukoronowaniem wszystkiego jest platforma widokowa na Wielkiej Raczy.
Wróciłem niezwykle zadowolony. Nie wiedziałem jeszcze, że następnego dnia czeka mnie tak wiele powtórzeń jak się da: skakanych wykroków, przysiadów, wskoków na pudło 60cm, przeplatanych brzuchami na GHD i wzmacnianie pleców na tej samej maszynie. Życie lubi zaskakiwać.
Parkingów w Rycerce Górnej jest dostatek. Można parkować przed samym wejściem w górę przy szlaku na Przegibek (zielony szlak), lub jeśli ktoś chce jako pierwszą zaliczyć Raczę, tam też jest (żółty szlak)
Mapowo pętla oznaczona jest na siedem i pół godziny. Tego bym się trzymał. Moim zdaniem idealny szlak na jednodniową wycieczkę z kilkoma postojami i obiadem w schronisku
Piękne miejsce
Dzisiaj szybka opcja dla mniej wprawionych spacerowiczów, rodzinny wypad, czy popołudniowy spacer. Zależy kto, jak i o jakiej porze dnia się za to zabierze oraz jak daleko postanowi pójść.
Bielsko – Biała jest fajnym miastem z wieloma ciekawymi opcjami. Np. z takiej Straconki można wybrać się na Magurkę. Droga o wdzięcznej nazwie „Górska” wiedzie do Czernichowa. Asfalt jest fajny, zakręty kręte (a jakie mają być) to i motocyklem się fajnie jeździ. Dzisiaj ważne jest to, że w połowie tej drogi jest leśny parking, a parkując na nim jesteśmy już w połowie drogi pieszej (ze Straconki) na Magurkę. Parking jest niewielki – na oko tak z 15 miejsc jak wszyscy się postarają, więc jest to opcja bezpieczna na środek tygodnia lub wczesną weekendową porą. Inaczej może być zajęty.
Zielony szlak pokazuje stamtąd 45 minut do schroniska na Magurce. Jest to około 2 kilometry pod górkę. Obliczając czas trzeba wziąć poprawkę na zatrzymanie w celu łapania oddechu (znowu, w zależności od wprawy piechura). Czterolatki wchodzą 90 minut.
Schronisko na Magurce działa „normalnie”. Można wejść do środka, zrobić pieczątkę w książeczce PTTK, zjeść coś dobrego, czy zatrzymać się na nocleg. Cudzysłów zastosowałem, ponieważ ze względu obecne regulacje stoliki stoją daleko od siebie, przy każdym jest jedno, góra dwa miejsca (chyba że ławka). W ogóle długo stałem przed i zastanawiałem się czy można wejść do środka (na drzwiach dalej wisiała kartka – zadzwoń to Cię obsłużymy). Zadzwoniłem raz i drugi, a za trzecim razem wyszła miła Pani ze szmatą (no dobra, bez szmaty, ale lepsza przygoda by była gdyby jednak z…) i powiedziała „a.. proszę wchodzić, myślałam że jakieś dzieciaki się dzwonkiem bawią”. Skorzystaliśmy. I dobrze, bo pomidorowa i frytki z solą to największa górska atrakcja. W schronisku dalej jest miło i przytulnie. Polecam jednak skorzystać z WC przed złożeniem zamówienia na kuchni. Toaleta jest płatna, ale jej koszt można odliczyć od ceny posiłku.
Z Magurki można pójść na Czupel albo i dalej. Nawet do Smoczej Jamy. My nie dotarliśmy ani tam ani tam, ponieważ musielibyśmy dołożyć zbyt wiele czasu i energii, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zaplanować to tak żeby zdążyć. Polecam. Fajna opcja, tym bardziej że od Magurki dalej jest już w miarę płasko, a całe przewyższenie pokonuje się na samym początku.
Dziś tyle ode mnie. Czy byliście już w tym miejscu? Jakie są Wasze wspomnienia? A może macie jakieś pytania? Zachęcam do komentowania tutaj lub na Facebooku.
Wygląda na to, że lubię robić sobie pod górkę. Piszę długie teksty w czasach, kiedy wszyscy tylko przewijają zawartość i przeglądają zdjęcia. Założyłem bloga z myślą o zawartości sportowej, a wychodzi z tego blog górski – czyli znowu pod górkę. W końcu znajdę swój szczyt (żeby nie napisać niszę), ale skoro to mój blog, to będzie po mojemu.
Tak sobie pomyślałem, że wykorzystam dany mi czas, na odświeżenie znajomości z Beskidami. Dawno dawno temu uwielbiałem tam wędrować. Zapamiętałem te wędrówki bardziej jak wyprawy, długie, męczące, ale bardzo satysfakcjonujące. Teraz świat się zmniejszył, zmieniła się perspektywa i chciałbym napisać, że Beskidy dalej pozostały ogromne i tajemnicze, ale niestety tak nie napiszę. Są piękne, dostarczają satysfakcji i pięknych widoków. Spacery po nich zaczynają jednak przypominać wyjścia do parku. Pozostało na szczęście górskie pozdrowienie „cześć” dla mijanych wędrowców, jednak teraz czasem nie ma miejsca na oddech między nimi. Te „kilka” lat temu wydawało mi się, że góry były mniej zadeptane. Wrażenie może być mylne, teraz jeżdżę weekendami, ale jednak, wydawałoby się, że skoro schroniska są pozamykane (pełnią swe funkcje na wynos) ludzie nie będą ciągnąć tłumnie na szlaki. Jednak ciągną, i dobrze. Może to zasługa przepisów antywirusowych, każdy szuka miejsca, gdzie może odetchnąć pełną gębą. A czego ja szukam w górach? Odpoczynku, odosobnienia, sposobności do treningu (odpowiednie obciążenie plecaka musi być 😊 ). Na szczęście wciąż to znajduję, a każdy wypad ładuje mi akumulatory na kolejny okres czasu.
Totalnie na spontanie, o 9:00 rano byliśmy już na przełęczy Kubalonka w Wiśle. Z tamtąd ruszyliśmy na Baranią Górę. Trasa około 11 km (czerwony szlak) jest dość prosta technicznie, ale mało widokowa, głównie las. Pusta, aż do schroniska na Przyslopie. Zaraz za nim zaczyna się już park krajobrazowy. To jest najtrudniejsza część trasy, kamieniste podejście na samą Baranią Górę. Tam są już tylko piękne widoki. Powrót tą samą trasą. O godzinie 15:00 jesteśmy z powrotem na Kubalonce. Idealna wycieczka jednodniowa.
I tylko do granicy. Ze względu na obostrzenia nie zdecydowaliśmy się iść dalej (mimo, że w górach kontroli nie było) na szczyt. Widok z granicy jest jednak imponujący. Po drodze jest schronisko na hali Miziowej, malowniczo położone. Znów, z powodów prawnych, serwują na razie tylko dania na wynos, ale żurek był świetny.
Wchodziliśmy żółtym szlakiem z Korbielowa. Później powrót szlakiem zielonym wzdłuż nieczynnej (znowu obostrzenia) kolejki. Taki mamy klimat (trochę zombie apokalipsa). Gdybyście planowali taką wycieczkę, mi zajęła około 6 godzin (nie licząc dojazdu do Korbielowa), nie spiesząc się zbytnio.
Chyba najpiękniejsze miejsce w Beskidach (subiektywna ocena autora) to hala na Rycerzowej. Uwielbiam to schronisko, więc tym razem zabrałem tam całą rodzinę. Wejście spod kościoła w Soblówce zajmuje od godziny do trzech w zależności od wprawy piechurów i chęci na podziwianie widoków po drodze
Początek jest łatwy i przyjemny (droga asfaltowa w lesie), później przemienia się w trochę trudniejsze leśne podejście, wąską ścieżką. Od czasu do czasu są do przeskoczenia jakieś powalone drzewa, strumyczki czy trochę błota. Czyli pięknie. Bardzo dużo ludzi na szlaku z rana i tyle samo przy schronisku, mimo, że oczywiście działa tylko na wynos. Akcja dzieje się jednak w weekend więc w sumie, czego innego się spodziewać. Schodzić zaczynamy dość późno bo po godzinie 17, ale wtedy szlak jest zupełnie pusty, wreszcie mogliśmy posłuchać śpiewu ptaków i innych odgłosów przyrody. Udało się nawet zaobserwować dzięcioła z bardzo bliska.